search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Czy ŁOWCA ANDROIDÓW to przypadkowe arcydzieło?

Szymon Skowroński

21 maja 2018

REKLAMA

W omawianej scenie uwagę zwraca ciekawy zabieg estetyczny w postaci światła odbitego od wody, tworzącego płynne refleksy na twarzach bohaterów. Tyle tylko, że w pomieszczeniu nie ma wody i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że efekt został wykorzystany z jakiegokolwiek innego powodu niż takiego, że po prostu dobrze wyglądał. Z tą dekoracją i tą sceną wiąże się jeszcze jedna anegdota – kolumny w biurowcu Tyrella zostały zainstalowane przez wykonawców do góry postumentami. Nikt nie zwrócił na to uwagi aż do rozpoczęcia zdjęć, kiedy Scott (lub operator – zabijcie mnie, ale nie pamiętam, który z nich) zwrócił uwagę na to przeoczenie i kazał odwrócić kolumny. Czy jednak miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdyby scenografię pozostawiono z błędem? Wygląd tej sceny i tak byłby genialny.

Kręcimy arcydzieło Harry Trzymaj ten pistolet w arcydzielasty sposób

Wracając do scenariusza – od lat zastanawia mnie, dlaczego najlepsi specjaliści od tropienia androidów, Holden, a potem Deckard, nie wykorzystali zdjęć swoich celów, które dostarczyło im NYPD do zidentyfikowania i natychmiastowego wyeliminowania Leona, a potem Zhory? Dlaczego w ogóle zatrudniono łowców do tej roboty, skoro było wiadomo, że androidom i tak zostały zaledwie tygodnie życia? Roy wszedł do budynku Tyrella, wykorzystując dziecinnie prostą metodę. Czy Tyrell, świadomy ucieczki swoich produktów, nie był przygotowany na taką ewentualność? Nie zabezpieczył budynku, nie wynajął (lub nie stworzył) sobie ochrony? To podstawowe problemy fabuły, które jednak, w jakiś dziwny sposób, nie przeszkadzają podczas seansu. Nawet świadomy ich istnienia, nie jestem w stanie odmówić filmowi wielkości.

Kwestia człowieczeństwa Deckarda jest obiektem debaty od co najmniej kilkunastu lat, ale czy w ogóle to pytanie było zadane przez twórców celowo? W filmie – w wersji kinowej – nie ma żadnej wzmianki czy wątpliwości co do tego, kim jest główny bohater. Jego sen o jednorożcu i figurkę origami wiąże się obecnie węzłem, który ma być dowodem na to, że inni, „właściciele”, znają jego marzenia. Te dwa ujęcia przedstawiające jednorożca dodano wiele lat później, w wersji reżyserskiej. Tak naprawdę, czy pytanie o status Deckarda, jest zasadne przy pytaniu o znaczenie tej historii? Czy kwestionowanie jego człowieczeństwa coś tutaj wnosi? I bez tego, postawiono tu wiele moralnych i etycznych kwestii, a Deckard-android je tylko dubluje i wprowadza niepotrzebny zamęt. Długo można rozmyślać nad gatunkową przynależnością filmu, a wobec tego najlepsze jest stwierdzenie, że Łowca androidów nie należy do żadnego gatunku. To dzieło wymykające się klasyfikacji. Scenariusz nawiązuje do mechaniki kryminału, estetyka zdjęć, oparta na silnej grze światła i cienia, nawiązuje do nurtu filmu czarnego, tematyka zakorzenia dzieło w ramach konwencji science fiction, a Łowca jest przecież wspaniałym melodramatem, w którym miłość – zabroniona i skazana na porażkę – wysuwa się na pierwszy plan. Nadal jednak nie potrafię sobie wyobrazić, że to wszystko tak zaplanowano. Nie wydaje mi się, żeby w studio ktoś rzucił: „Hej! A może niech ten wątek androidów zejdzie na dalszy plan, niech Deckard w sumie nic w tym filmie nie zrobi, a najważniejsze dla niego będzie zdobycie kobiety?!”. Ciekawe, co zawierała pierwsza wersja scenariusza – Deckarda singla, czy Deckarda męża swojej żony. Wątek romantyczny podbudowany jest w dodatku genialną ścieżką dźwiękową Vangelisa, i tutaj też można się zastanawiać – czy Scott rozbudował love story, słysząc, co też Grek wyczarował, czy może od początku kładł nacisk na relację bohaterów, a kompozytor tylko ozdobił jego wizję.

Plakat jak do Wielkiej draki w Chińskiej Dzielnicy

Można zauważyć, że w przeciwieństwie do zmian w Gwiezdnych Wojnach, wprowadzanych do niedawna przez George’a Lucasa przy każdej możliwej okazji, zmiany Scotta w oryginalnym materiale Łowcy androidów wyszły filmowi na korzyść. Wycięcie pozakadrowej narracji, kilka zmian w dialogach (z wypowiedzi Bryanta w wersji z 1982 wynikało, że po mieście chodzi jeszcze piątka, a nie czwórka androidów…) i wstawienie ujęcia jednorożca w znaczący sposób wpłynęły na odbiór filmu wśród publiczności, jeszcze bardziej oddalając zamysł twórcy od ostatecznej interpretacji dzieła. Pozostaje jednak ono wyjątkowe, i to niezależnie od standardów, do jakich go przyrównamy. Niepowtarzalna atmosfera wielokulturowego miasta, przypominającego żyjący organizm, losy jego mieszkańców – rozterki zawodowe, prywatne i filozoficzne, znakomita oprawa audiowizualna składają się na wyjątkowy obraz. Wyjątkowy także w filmografii jego reżysera, który nigdy wcześniej i nigdy później nie stworzył filmu w równym stopniu unikatowego, nieschematycznego i… wybitnego.

REKLAMA