search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

DE LIFT. Holenderska winda śmierci

Krzysztof Walecki

20 października 2019

REKLAMA

Jaka zatem szkoda, że po 30 minutach filmu wypełnionego grozą i tajemnicą, scenariusz skupia się na niemrawym śledztwie głównego bohatera, który dodatkowo jest niesłusznie podejrzewany przez swoją żonę o zdradę. Ani to potrzebne, ani ciekawe. Podobnie jak próba wciśnięcia elementów komediowych, często kompletnie chybionych. Widać, że Maas miał ogromny problem z rozwinięciem fabuły i wypełnieniem jej wartościowym materiałem, który popchnąłby historię we właściwym kierunku. W pewnym momencie działania śmiercionośnej windy są tłumaczone w sposób zbliżający De lift ku science fiction i ówczesnym, bardzo modnym w kinie obawom, że technologia musi obrócić się przeciwko człowiekowi. Klimat grozy ulatuje i nawet finał, w którym główny bohater samotnie mierzy się z windą, wydaje się dziwnie nieemocjonujący.

Mimo to trudno nie uznać debiutu Holendra za niezwykle obiecujący, a w kilku momentach wprost niesamowity popis panowania nad horrorową materią. I choć idea, aby głównym zagrożeniem uczynić posiadającą własną świadomość windę, wydaje się równie idiotyczna, co mordercza opona czy killer sofa, De lift ani przez chwilę nie popada w śmieszność wyjściowego pomysłu, znajdując idealną równowagę pomiędzy posępną atmosferą a karkołomnymi rozwiązaniami, które w rękach innego reżysera wywołałyby uczucie zażenowania.

Film cieszył się sporym sukcesem, co zaowocowało zaproszeniem Maasa do Ameryki, które to reżyser pierwszorzędnie storpedował. Najpierw zaproponowano mu realizację Koszmaru z ulicy Wiązów 4, a później filmu z będącym u szczytu sławy Jean-Claudem Van Damme’em, lecz w obu przypadkach Holender odmówił. Zamiast horroru o Freddym (który ostatecznie zrobił Renny Harlin, rozpoczynając tym samym swoją karierę w Hollywood) wybrał Przekleństwo Amsterdamu, nierówny tonacyjnie miks horroru i kina sensacyjnego, w niektórych kręgach jednak uważany za kultowy. Później zaś zaangażował się w produkcję w Holandii, co spowodowało, że nie zrealizował filmu z JCVD, ale z drugiej strony to w jego studiu powstał oscarowy Charakter Mike van Diema. Maas nie dał za wygraną i postanowił sam się wprosić do Hollywood, najpierw zapraszając amerykańskie gwiazdy do Holandii i kręcąc tam thriller komediowy Niemy świadek (nie mylić z Niemym świadkiem Anthony’ego Wallera!) z Williamem Hurtem, Jennifer Tilly i Denisem Learym, a później remakując już w Nowym Jorku De lift jako Down, a w rolach głównych obsadzając Jamesa Marshalla, Naomi Watts (w tym samym roku, w którym pojawiła się również w Mulholland Drive) i Rona Perlmana. Oba filmy niestety okazały się niewypałami, głównie z powodu mentalności Holendra, którego poczucie humoru i dobrego smaku niekoniecznie szły w parze z sensacyjną konwencją. Zwłaszcza na przykładzie nowej wersji Windy można dostrzec, jak bardzo Maas przesadził na praktycznie każdym polu, czyniąc z nastrojowego horroru, jakim był oryginał, przeładowany efektami, kiczowaty i zwyczajnie głupi film. Jednocześnie nie wszystkie elementy, które działały w poprzedniej wersji, „przenoszą się” do nowej, zwłaszcza dialogi i zachowanie bohaterów.

Dziś Maas tworzy już wyłącznie w rodzimym kraju, choć nie bez sukcesów na arenie zagranicznej. Jego ostatni film Prooi, dreszczowiec o szalejącym na ulicach Amsterdamu lwie, słabo sprzedał się w Holandii, ale okazał się nieoczekiwanym przebojem w Chinach. Być może zatem kolejny etap kariery reżysera De lift czeka go właśnie tam, gdzie od kilku lat przebywa również ten, który przejął od niego film o Freddym Kruegerze, Renny Harlin. Wszystkie drogi prowadzą do Chin?

REKLAMA