search
REKLAMA
Książka a film

Książka a film #13 – BLADE RUNNER

Damian Halik

12 października 2017

REKLAMA

Na kartach powieści pomiędzy tymi dwiema grupami żyją też tak zwani Specjale, o których istnieniu zapomniał Ridley Scott, nawiązując jedynie do ich przedstawiciela, J.R. Isidore’a, przy kreacji postaci J.F. Sebastiana. Większość z nich znajduje się na marginesie społeczeństwa – ze względu na bardzo ograniczone możliwości intelektualne (synonimem Specjala jest określenie “kurzy móżdżek”) nie nadają się do większości prac, a pogardą obdarzają ich nie tylko ludzie, ale i androidy. Co jednak ciekawe, część z nich posiada nadludzkie umiejętności, których przejawianie jest zwalczane przez władze. Trudno jednak byłoby uzasadnić istnienie mutantów, skoro reżyser i scenarzyści do góry nogami wywrócili świat przedstawiony w Czy androidy marzą… – u nich nie doszło do Ostatniej Wojny Światowej, nie ma więc problemów z chorobą popromienną.

Jakieś dziwne to San Francisco…

Akcja powieści rozgrywa się 3 stycznia 2021 roku w San Francisco oraz Seattle (tam swoją siedzibę ma Rosen Association). Tu warto wspomnieć, że pierwotnie był to roku 1992, jednak ze względu na zbyt krótki (a przez to mało realistyczny) odstęp czasu – Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? wydano w 1968 – postanowiono zmienić ten szczegół (niestety nie jestem w stanie określić, kiedy dokładnie miało to miejsce, ale zakładam, że niedługo po pierwotnej publikacji). Podczas Ostatniej Wojny Światowej (globalnego konfliktu nuklearnego) Ziemia została zdewastowana, przeistaczając się w niezdatne do ludzkiej egzystencji rumowisko, a większość ocalałej ludności przeniosła się do kosmicznych kolonii, do czego zachęcała możliwość otrzymania robo-niewolnika:

Jeszcze przed wojną zaczęto realizować skromniutki program osiedleńczy, ale teraz, gdy słońce przestało świecić nad Ziemią, kolonizacja weszła w zupełnie nową fazę. (…) Zgodnie z oenzetowskim prawem każdy emigrant automatycznie otrzymywał na własność androida wybranego typu (…). Stało się to ostatecznym bodźcem do emigracji – służący android był marchewką, a radioaktywny opad – batem.

Jak jednak wspomniałem, wojna nie była istotna dla Ridleya Scotta, Hamptona Fanchera i Davida Webba Peoplesa. W ich wersji Ricka Deckarda poznajemy w listopadzie 2019 roku. Ulice Los Angeles, gdzie przeniesiono akcję filmu, tętnią życiem a podróże do kosmicznych kolonii powodowane są przeludnieniem planety. Już ten fakt spłyca niesamowicie przekaz Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, ale ograniczenie wątków pomogło filmowcom skupić się na rozważaniach nad relacją na linii człowiek–robot. Tu jednak także sporo namieszano.

NAZWISKO: Deckard, ZAWÓD: Funkcjonariusz publiczny

Grany przez Harrisona Forda Rick Deckard jest zawadiackim jegomościem, którego patrol policji musi zgarnąć w ulicznym barze (chińszczyzna sama się nie zje), by w ogóle zgodził się porozmawiać z przełożonym. Dopiero pod eskortą trafia do Pałacu Sprawiedliwości (siedziba LAPD), gdzie dochodzi do rozmowy między nim a inspektorem Bryantem. Wynika z niej, że mamy do czynienia z tytułowym łowcą androidów, który nie kwapi się do pracy – twierdzi, że nie jest już funkcjonariuszem LAPD, a sprawę powinien załatwić niejaki Holden. Ten jednak cudem tylko uniknął śmierci w starciu z replikantem i jest niezdatny do pracy.

Już na tym etapie (a za nami dwanaście minut filmu, z czego połowa to mocno rozbudowana czołówka i scena potyczki Holdena z robotem) widać stosunek do materiału źródłowego. W Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Rick Deckard ma żonę, zwierzątko i co rano wychodzi do biura. Jest zwyczajnym funkcjonariuszem publicznym – czymś w rodzaju urzędnika, który zamiast stempelków musi od czasu do czasu zabić androida. Nie dzieje się to jednak zbyt często, gdyż głównym łowcą jest tu Dave Holden. Nie ma więc mowy o jakiejkolwiek nonszalancji, która pozwoliłaby Fordowi odegrać miks Hana Solo i Indiany Jonesa (a jednak robi to momentami). Nawet po feralnej potyczce z androidem, która zneutralizowała głównego łowcę, inspektor Harry Bryant niechętnie przekazuje prowadzenie tej sprawy mniej doświadczonemu funkcjonariuszowi.

To zresztą mści się bardzo szybko, gdyż podczas wizyty Deckarda w siedzibie Rosen Association doktor Eldon Rosen i nazywająca go wujem Rachael (nazwisko i nazwa firmy zmienione przez scenarzystów na Tyrell) manipulują nieco zagubionym łowcą jak tylko chcą. W filmie scena ta przedstawiona została w sposób iście kuriozalny. Z jednej strony mamy tu bowiem dialogi, które po części przepisano z książki słowo w słowo, z drugiej zaś obraz głównego bohatera jest zgoła odmienny. Pewny siebie Ford, który bez trudu zmierza do odkrycia prawdy o Rachael za sprawą testu Voighta-Kampffa, nijak ma się do spłoszonego, zapędzonego w kozi róg i ogranego jak małe dziecko Deckarda, który w ostatniej chwili, w jakimś przebłysku kreatywności postanawia zadać uroczej androidce jeszcze jedno pytanie – dopiero to dodaje mu pewności siebie, która zwiększa się wraz z rozwojem wydarzeń opisanych przez Dicka. Ustalenie tożsamości Rachael prowadzi zresztą do zaognienia bardzo napiętych relacji między tą dwójką. Wisienką na torcie niedorzeczności jest tu sowa, którą umieszczono w filmie wyłącznie symbolicznie, podczas gdy w książce pełniła ona niesamowicie istotną rolę – jak zresztą wszystkie zwierzęta. Tak jakby chciano zasygnalizować widzom znającym powieść: “Mamy gdzieś tę głupią książkę, ale macie. Cieszcie się”.

REKLAMA