search
REKLAMA
Action Collection

CZERWONA GORĄCZKA. 30 lat od premiery

Jacek Lubiński

17 czerwca 2018

REKLAMA

W drugiej połowie lat 80. zimne stosunki radzieckiego imperium ze światowym centrum kapitalistycznego wyzysku – USA – zaczęły topnieć na tyle, że Hollywood bez problemu sprowadziło je do formy radosnej rozrywki. Dwaj trzęsący globem giganci coraz częściej zaczęli ścierać się na dużym ekranie – i to nie tylko w propagandowych, opływających w muskuły i testosteron zapędach pokroju drugiej i trzeciej części Rambo lub w Rockym IV, lecz także w czysto komediowej manierze, zwykle sprowadzającej się do czerwonych towarzyszy stąpających (nie)pewnie po amerykańskiej ziemi. Tak oto trwający kilka dekad niewygodny konflikt stał się kolejną maszynką do zarabiania pieniędzy. Dobrym reprezentantem tego trendu jest obchodzący właśnie swoje 30-lecie film Waltera Hilla.

Już w scenie otwierającej – tuż po tradycyjnej zabawie radzieckimi motywami pod napisy początkowe i w takt klasycznej muzyki Siergieja Prokofjewa – Arnold Schwarzenegger świeci gołym tyłkiem, po czym z moskiewskiej łaźni robi ruinę. Później, wzorem Grety Garbo w Ninoczce, szprecha po rusku i kaleczy akcent, zachowując przy tym kamienną twarz i mechaniczne ruchy Terminatora. Jego Ivan Danko – oficer służb porządkowych – jest przerysowanym do granic, komiksowym typem o iście aryjskich rysach twarzy, który najwyraźniej zabłądził za wschodnią granicą. Lecz jakimś cudem kupujemy go. Zwłaszcza gdy później – po wypadzie do jankesów, u których skrył się narkotykowy boss o gwałcącej psychikę facjacie Eda O’Rossa – ściera się z Jamesem Belushim w roli Arta Ridzika (sic!), który robi to samo co zwykle, czyli starając się wypaść cool, błaznuje i systematycznie rzuca w swojego umięśnionego kolegę ciętymi ripostami. Nie jest trudno się domyślić, że Arnie ma w rękawie lepsze. Znamienne natomiast, że wszystkie przetrwały próbę czasu i politycznych przemian – w czym na pewno spora zasługa odpowiadającego wraz z Hillem i czterema innymi (!!!) kolesiami za skrypt Troya Kennedy’ego-Martina (pamiętny serial Na krawędzi mroku).

Zresztą zważywszy na fakt, że scenariusz był bezustannie przepisywany nawet w trakcie zdjęć, cała produkcja trzyma fason nad wyraz dobrze. Jasne, historia nie ma za grosz prawdopodobieństwa, a jej finał jest tak durny, że… Jest po prostu durny i przeskakujący rekina nie raz. Jak na ironię ta bliska zgrywy konwencja – tak bardzo przypominająca wcześniejsze dokonania Hilla w gatunku kina kumpelskiego/akcji – pozostaje zaskakująco poważna. Pojedyncze żarciki słowno-sytuacyjne, jak i bardzo celne docinki w stronę obu kultur żyjących pod rozgwieżdżonymi flagami, co chwila rozluźniają napięcie. A strzelaninom i licznym bijatykom towarzyszą wręcz kreskówkowe efekty dźwiękowe, które automatycznie wywołują banana na twarzy, a co za tym idzie również odpowiedni dystans do ekranowej rzeczywistości i jej bohaterów. Lecz samo śledztwo i niemal wszystkie poboczne wątki są, jak by to powiedzieli Amerykanie, dead serious.

Niespecjalnie skomplikowana, ale wystarczająco wciągająca intryga wprowadza nas do mającego ręce i nogi świata przestępczego z całym dobrodziejstwem inwentarza – wliczając w to niezbyt popularne w amerykańskich filmach dialogi w obcym (tu: wrogim) języku, z obowiązkowymi napisami. Poszczególne pomysły inscenizacyjne na zarysowanie półświatka mają w sobie także niekiedy godne Francuskiego łącznika ambicje, nawet jeśli ostatecznie nie zostają one w pełni wykorzystane, ginąc niczym kolejne zakapiory. Krew się leje, cycki okazjonalnie świecą pełnym blaskiem, a kurwy (w sensie przekleństw, nie prostych tutek) padają równie gęsto co ciała – pod tym względem film zapracował sobie na swoją kategorię R (choć do najlepszych dokonań austriackiego kulturysty także i w tej kwestii daleko). I nikt nikogo nie oszukuje, że w prawdziwym świecie jest inaczej, piękniej lub bardziej nobliwie.

W dodatku niemal wszyscy, poza wyciętym z kartonu – czy też raczej: stali – Arniem oraz przyjemniaczkiem Belushim, mają emocje tak mocno wypisane na przejętych sytuacją twarzach, że ich zaangażowanie warte jest iście oscarowego przedsięwzięcia. Peter Boyle, wciąż jeszcze młody Laurence Fishburne, piękna Gina Gershon czy nawet znajome twarze zwyroli trzeciego planu w osobach nieodżałowanego Briona Jamesa i Pruitta Taylora Vince’a – każde z nich reprezentuje chodzący schemat i gotowy zestaw cech charakterystycznych dla B-klasowej sensacji. A jednocześnie nie brak im dramatycznego zacięcia, ulicznej wiarygodności, potrafią zachowywać się i wysławiać jak ludzie z krwi i kości. Są uczciwie prawdziwi w swej sztuczności.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA