search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

CIEŃ WAMPIRA (2000). Willem Dafoe jako Nosferatu

Krzysztof Walecki

15 lutego 2019

ShadowOfTheVampire 16
REKLAMA

W tym roku Willem Dafoe został po raz czwarty nominowany do Oscara, tym razem za rolę Vincenta van Gogha w dramacie Juliana Schnabela At Eternity’s Gate. W Polsce do tej pory chyba tylko widzowie zeszłorocznej edycji Camerimage mieli okazję zobaczyć ten film, a o jakiejkolwiek dystrybucji na razie cisza. Wielka szkoda, gdyż już po zwiastunie widać, że dzieło Schnabela wizualnie robi kolosalne wrażenie, a i sam Dafoe jako jeden z najwybitniejszych malarzy w historii świata jest wystarczającym powodem, aby film obejrzeć. Fantastyczny to aktor, jeden z tych, którzy potrafią zagrać każdą postać, od ludzi najnormalniejszych pod słońcem po krańcowe przypadki szaleństwa; od zwyczajniuchów przez autentycznych bohaterów po Chrystusa; od postaci pozytywnych po najgorszych łotrów. Jego twarz jest tak bardzo plastyczna, że w jednej chwili Dafoe jest w stanie przeistoczyć się w kogoś kompletnie innego, stwarzając się niejako od nowa, bądź zasygnalizować nam jednym grymasem zmianę w charakterze swojego bohatera.

Kino go kocha, bo sprawdza się on zarówno w ambitnych, małych obrazach, jak i superprodukcjach, w obu pozwalając sobie często na grę na granicy szarży – nieprzypadkowo nawet najbardziej nieudane filmy z jego udziałem są fascynującymi przykładami jego aktorstwa. Mało który aktor pozwoliłby sobie na tak ekspresyjne role, jak Dafoe w Speed 2, gdzie wariactwem wypisanym na twarzy próbował ratować najwolniejszy film akcji świata, albo jako Bobby Peru w Dzikości serca, w której jest posiadaczem najgorszego uzębienia w kinie (również kończy w sposób jedyny w swoim rodzaju), czy też jako genialny agent FBI, gej, w jednej ze scen, w czasie tropienia tytułowych świętych z Bostonu, przebrany za kobietę. Nawet w jego nominowanych do Oscara kreacjach jest niesamowita różnorodność – teraz jest tragicznym van Goghiem, ale jeszcze nie tak dawno był pilnującym dzieci dozorcą hotelu w The Florida Project, a ponad 30 lat temu sierżantem Eliasem, którego brutalna śmierć została uwieczniona nawet na plakacie Plutonu. Ale chyba najbardziej niezwykłą rolę, za którą otarł się o statuetkę Akademii, zagrał w Cieniu wampira, wcielając się w prawdziwego krwiopijcę.

Wyreżyserowany przez E. Eliasa Merhige’a film trudno nazwać horrorem, choć w jego centrum znajduje się nie tylko tytułowy potwór, ale i kulisy produkcji jednego z najsłynniejszych horrorów w historii kina – Nosferatu, symfonii grozy z 1922 roku. Arcydzieła niemieckiego ekspresjonizmu, prekursora kina wampirycznego, a przy okazji jednej z pierwszych ekranizacji Drakuli Brama Stokera, choć w chwili realizacji, po odmowie praw do książki przez wdowę po pisarzu, starano się ukryć wszelkie podobieństwa do głośnej powieści. Zatem film o kręceniu filmu, ale Cień wampira mniej jest zainteresowany prawdą o tym, co się działo na faktycznym planie, bardziej skupiając się na znanej plotce, że grający Nosferatu Max Schreck w rzeczywistości był wampirem. U Merhige’a tylko reżyser, wielki Friedrich Wilhelm Murnau, zna sekret swojego „aktora”, przedstawiając go ekipie jako zwolennika metody Stanisławskiego, który na czas zdjęć stał się graną przez siebie postacią i do którego zwracać należy się jego filmowym imieniem, per hrabio Orlok. Oczywiście wygląd i zachowanie Schrecka budzą niepokój oraz strach wśród całego personelu, co Murnau skrzętnie wykorzystuje – im bardziej nieprzyjemna jest atmosfera na planie, tym lepiej dla kręconego horroru, który na tym napięciu tylko korzysta. Tymczasem wampir zastanawia się, kto jest już dla filmu niepotrzebny, aby móc się pożywić.

Ten mały film czyni z tworzenia kina akt potworności, przyrównując go właśnie do wampiryzmu. Czyż nie jest bowiem tak, że Murnau staje się równie bezlitosnym krwiopijcą, co „Schreck”, gotowym poświęcić swych ludzi po to tylko, aby nakręcić jak najlepszy film? Ta analogia jest czytelna już od początku, kiedy słyszymy z ust Grety Schröder (Catherine McCormack), grającej główną rolę kobiecą, że podczas gdy publiczność teatralna daje jej życie, kamera filmowa je odbiera. Tym samym to reżyser jest tym, który trzyma narzędzie zbrodni. W Murnaua wciela się John Malkovich, czyniąc ze swojej postaci autorytarnego szaleńca, którego geniusz jest wyrażany za każdym razem, gdy ktoś tytułuje go „herr doktor”. Reżyser Nosferatu jest ukazany na przemian jako znakomity fachowiec, rozkapryszony artysta (Wieśniaczka weszła mi w kadr!) oraz socjopata, traktujący nawet wampira jako nierównego sobie, tworzywo. Ich układ, choć pozwalający upiorowi na sporadyczne zagryzanie ekipy, to właśnie Murnaua umieszcza jako pana sytuacji, tylko w jednej scenie każąc mu ukorzyć się przed siłą nieśmiertelnego.

REKLAMA