search
REKLAMA
Zestawienie

5 powodów, dlaczego JURASSIC WORLD DOMINION to KOMPLETNA PORAŻKA

A wam jak podobał się finał słynnej serii SF? Dajcie znać w komentarzu.

Jakub Piwoński

7 sierpnia 2022

REKLAMA

Seria stworzona przez Stevena Spielberga dobiegła końca. Przygoda z dinozaurami zaliczyła łącznie sześć odsłon, które złożyły się na dwie trylogie. Pierwsza kontynuowała koncept zapoczątkowany w 1993 roku, druga była swoistym rebootem (lub jak kto woli – requelem). W czerwcu premierę miał film Jurassic World Dominion, który miał w spektakularny sposób wieńczyć cykl. Coś poszło jednak nie tak, bo zamiast wielkiego widowiska otrzymaliśmy ciężkostrawny produkt, którego nie da się oglądać bez wzrastającego co rusz uczucia zażenowania. Tak kończy się wielka marka.

Powroty, które nie zadziałały

Colin Trevorrow, odpowiedzialny za reżyserię finałowego odcinka Jurassic World, obiecał fanom, że na pożegnanie dwie ekipy bohaterów, ta ze starej serii i ta z nowej serii, spotkają się na jednym planie i połączą siły w walce z dinozaurami. Szczerze powiedziawszy, uległem tej kokieterii, bo osobiście uwielbiam postać Alana Granta graną przez Sama Neilla, więc nie mogłem doczekać się ponownego spotkania z nim. Mile wspominałem także ekscentrycznego matematyka Iana Malcolma granego przez Jeffa Goldbluma. Co ciekawe, członkowie oryginalnej ekipy wracali to w drugiej, to w trzeciej części serii, ale nigdy razem. Malcolm pojawił się co prawda jeszcze w Upadłym królestwie, ale dopiero w Dominion miało nastąpić prawdziwe zjednoczenie.

Muszę z przykrością stwierdzić, że jest to najsłabszy element tego filmu. Dawni bohaterowie, których kiedyś tak kochaliśmy, w nowym filmie zostali bardzo słabo rozpisani. Mieliśmy niedawno przykład tego, jak umiejętnie wracać do starych bohaterów w trzecim Spider-Manie. Oni są jacyś, mają coś do odegrania. Tych z Dominion określiłbym z kolei mianem zagubionych figurantów, bo znajdują się w tej fabule ewidentnie na siłę. Sceny dialogowe pomiędzy trójką Sattler, Grant, Malcolm wyglądają nienaturalnie. Dawna chemia zdołała bezpowrotnie wyparować, natomiast wątek miłosny pomiędzy Sattler a Grantem jest sztuczny jak replika szkieletu dinozaura w muzeum. To w ogóle dobre porównanie, bo udział tych aktorów w finale tej historii wypada właśnie cholernie pozorancko, niby są ładnie ubrani i dobrze wyglądają, ale w środku tych postaci zamiast krwi i żył jest słoma.

Akcja, która nie porywa

Finał wielkiej historii, w dużej mierze opartej od samego początku na spektakularności, składał obietnicę tak dużą, jak duże są widoczne w nim zwierzęta. Bo tak jak wcześniej widzieliśmy już wiele zapierających dech scen, Dominion nie mogło na tym tle ustępować reszcie filmów. Niestety, ustępuje, i to mocno. Szczerze mówiąc, nie pamiętam z tego filmu ani jednej sceny (a widziałem go stosunkowo niedawno), która wywołała we mnie efekt wow, adekwatny do tego, co czułem podczas wyłonienia się tyranozaura z dżungli (część pierwsza), albo biegu tego samego zwierzęcia przez miasto (część druga). Nie dało się też tutaj odczuć tego charakterystycznego stopniowania napięcia, znanego z wcześniejszych odsłon.

Owszem, w wypadku Dominion można powiedzieć, iż karty są już na stole, nie trzeba nic już po krzakach ukrywać, bo wszystko jest jasne – dinozaury zdominowały, a człowiek musi przed tą dominacją się obronić. Natomiast nie mogę powiedzieć, by twórca choć raz zdołał zaprezentować przede mną grozę tej sytuacji. Sceny akcji są przewidywalne, mało wyraziste, letnie. Akcja w Dominion jest przez to elementem wtórnym i mało angażującym w porównaniu do tego, co już w tej serii uświadczyliśmy. Uważam za paradoksalne to, że tak jak przez cały czas seria Jurassic Park opierała się na trzymaniu pewnego zagrożenia pod kontrolą, za ogrodzeniem, a niemal zawsze charakteryzowała się świetnymi scenami akcji, tak w momencie, gdy tych ogrodzeń już nie ma, film staje w miejscu, coś z tej historii ulatuje.

Antagonista, którego nie ma

Fundamentalnym powodem mizerności Dominon jest to, że to film, który opowiada o zagrożeniu (płynącym zarówno z natury, jak i z człowieka), którego nie ma. Gdzieś tam zawsze w serii przewijał się jakiś czarny charakter, a jeśli się nie przewijał, to przynajmniej dinozaury były tak groźne, że autentyczne dreszcze wywoływało każdorazowe się ich pojawienie. A tu jest wszystko tak nijakie, jak nijaki jest wróg głównych bohaterów, grany przez Campbella Scotta. Co do zasady, ma on z oczywistych względów uosabiać ludzką hipokryzję, ignorancję i chciwość, ale szczerze powiedziawszy, przy usposobieniu dobrego wujka w pociesznym sweterku (która to aura od tej postaci bije), kompletnie nie kupuję rzekomego zła, które gdzieś pod tym kostiumem się kryje. Jest to facet, z którym z chęcią wypiłbym kawę, ale niespecjalnie chciałbym dać mu w ryj, a to poważny problem, bo stawia pod dużym znakiem zapytania całą tę sytuacyjną grozę i wnioski z niej płynące.

Ale główny antagonista w serii Jurassic Park to nie tyle człowiek, ile dinozaur. Tu także jest problem, ponieważ zostaje wyeksponowany niejaki gigantozaur, rzekomo największy i najgroźniejszy gad, jaki kiedykolwiek po Ziemi stąpał. Nie powiem, żebym dostał gęsiej skórki, jak go zobaczyłem. Wcześniej skutecznie straszono mnie przecież Idominusem rexem, czyli dinozaurem hybrydą, który miał łączyć wszystko to, co niebezpieczne, przebiegłe, zwinne i straszne. Teraz to gigantozaur miał ustalać zasady łańcucha pokarmowego, a okazuje się jedynie, że mamy tu do czynienia ze zwykłą, przerośniętą jaszczurką, z którą stary dobry T-Rex z łatwością jest w stanie sobie poradzić (no dobra, może nie z łatwością, ale radzi sobie całkiem sprawnie). Jest to zatem kolejny wyraz tytułowej dominacji, której po prostu nie da się w żaden sposób odczuć.

Dinozaury, które robią za dodatek

W pewnym momencie oglądania filmu odniosłem wrażenie, że twórcy nie tyle chcą pokazać dinozaury w widowiskowym ujęciu, ile potraktować je jako tło dla całego widowiska. Jak się człowiek niepostrzeżenie zagada ze współtowarzyszem seansu bądź wyjdzie na chwilę zrobić herbatę, to po powrocie można odnieść wrażenie, że nie ogląda się filmu przygodowego w duchu SF ożywiającego prehistoryczne gady, tylko jakiś thriller akcji, z pisaną na kolanie intrygą. Według mnie jest to wręcz zaprzeczenie tradycji tego cyklu, tym bardziej że w miarę kolejnych odsłon otrzymywaliśmy od twórców zapowiedź, iż będzie dinozaurów coraz więcej, aż w końcu wyleją się one na cały świat. Kompletnie tej mnogości (i dominacji) pradawnych gadzich istot nie odczułem w tym filmie.

Mało tego, film o wielkiej, nieposkromionej naturze w pewnym momencie zostaje zamknięty w ceglanych miasteczkach, co było pomysłem wedle mnie atrakcyjnie wyglądającym na storyboardzie, ale kompletnie nienadającym się do tej historii. Pamiętam doskonale to uczucie, gdy w trzecim sezonie serialu The Walking Dead twórcy dali nam do zrozumienia, że nie ma już nic groźnego w zombiakach, więc teraz będą one stanowić tylko tło dla tej historii. Od tamtego momentu jakościowo produkcja zaczęła zjeżdżać w dół, bo scenarzyści zaczęli zajmować się bzdurami, a nie meritum. Dokładnie to samo odczułem teraz, tylko z dinozaurami. Twórcy zbyt łatwo się w tej kwestii poddali, odpuszczając kompletnie próbę pobudzenia naszej wyobraźni i wywołania w nas zachwytu nad potęgą znaną jedynie z podręczników historii, której nie ma na tej ziemi już od 150 milionów lat. Zabrakło magii kina.

Dusza, która uleciała

Jest coś zaskakującego w trendzie współczesnych blockbusterów, który zakłada, że sceny muszą być niesamowicie spektakularne, lokacje niesamowicie wymyślne, a bohaterowie jak najbardziej różnorodni. Wszystko po to, by zadowolić jak największą liczbę osób, by sprzedaż biletów się zgadzała. Nie ma tu ani krzty twórczego ryzyka, jest za to algorytm, który doskonale wie, jak rozłożyć akcenty. Według mnie nie sztuką jest dwuipółgodzinny materiał wypełnić wszystkim, czym tylko się da, i wydać na to 200 milionów dolarów. To, na co patrzymy, musi nas obchodzić, bo inaczej widowisko traci swój sens.

Seria Jurassic Park, która wyszła z głowy pisarza Michaela Crichtona, od samego początku była hiperbolą mitu o Frankensteinie. W sześciu odsłonach tego wysokobudżetowego i majestatycznego cyklu opowiedziana została historia człowieka, który nieumiejętnie bawi się w Boga. Marzy o ujrzeniu wielkich, pradawnych drapieżników, umyka mu jednak fakt, że najbardziej pazerni i żądni krwi jesteśmy my sami, wyznając przemożną potrzebę kontrolowania i monetyzowania czego tylko się da. Być może wszystko, co najciekawsze w tej historii, zostało opowiedziane już w pierwszej części. Być może na tyle słabo tę historię wznowiono, że nie dało się z tego wykrzesać czegoś, co mogłoby wywoływać w nas jakieś refleksję lub budzić określone emocje. Trevorrow miał trudne zadanie. Nie wywiązał się z niego, ponieważ dostarczył nam produkt pusty.

Nie da się wyprzeć z pamięci sceny z pierwszego filmu autorstwa Stevena Spielberga, w której bohaterowie, siedząc jeszcze w jeepie, spoglądają na spacerującego w oddali brachiozaura. Jest to jedna z ikonicznych scen nie tylko tego cyklu, ale i całego gatunku science fiction. Oto człowiek, stojąc w obliczu wielkości natury, raz jeszcze zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jest względem niej mały. Cały myk tej sytuacji polegał jednak na tym, że to wybitny umysł człowieka zdołał wykrzesać potencjał z krwi skrytej w bursztynie, by ową potęgę raz jeszcze rozbudzić.

Nie ma w zwieńczeniu tej historii ani jednego momentu przywołującego ducha tej historii. Tego opadu szczęki Laury Dern wpatrującej się w ogromnego roślinożercę. Rzekoma dominacja zasugerowana w tytule jest absolutnym kłamstwem, ponieważ nie uświadczymy jej w ani jednej scenie, w ani jednym zwierzęciu, a co gorsza, także w historii, która rozbuchana została do granic nadęcia, a finalnie odstawia widza z kwitkiem niedosytu.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA