5 filmów science fiction BEZ EFEKTÓW SPECJALNYCH
Dziesięciu na dziesięciu miłośników kina powie, że najważniejsza w filmie jest historia. Dziesięciu na dziesięciu miłośników kina science fiction zastanowi się, czy byłoby w stanie uwielbiać Gwiezdne wojny, Strażników Galaktyki, Obcego, Matrixa, Łowcę androidów i Interstellar, gdyby pozbawić je wspaniałych efektów wizualnych, które pomogły ożywić na ekranie unikalną wizję ich twórców. Dla tych, którzy się wahają, mamy świetną alternatywę – oto filmy science fiction, które powstały bez udziału efektów specjalnych.
*Słowem wyjaśnienia: w terminologii filmowej efekt specjalny to pojęcie bardzo obszerne. Wykorzystanie teleobiektywu do zaburzenia perspektywy widzenia – to specjalny efekt wizualny. Pirotechnika to efekt specjalny. Nałożenie elementów tła na green screen to także efekt specjalny. W latach sześćdziesiątych scena, w której bohater ogląda telewizję, była efektem specjalnym. Dzisiejsze filmy, nawet kameralne dramaty obyczajowe, w zdecydowanej większości powstają przy użyciu efektów specjalnych. Niniejsza lista nie jest zatem zestawieniem filmów kompletnie pozbawionych jakichkolwiek efektów osiągniętych za pomocą pirotechniki, trików kamerowych lub wzbogacanych komputerowo. Przedstawione filmy to produkcje, które nie potrzebują efektów do opowiedzenia historii, a efekty specjalne są w nich jedynie stosowane do standardowych zabiegów estetycznych i produkcyjnych.
Alphaville
Podobne wpisy
Jean-Luc Godard uważany jest za jednego z reformatorów kina. Związany z francuską nową falą twórca karierę poświęcił na szukanie nowych środków filmowego wyrazu, odrzucając tradycyjne rozwiązania. W połowie lat sześćdziesiątych, niezwykle intensywnej dla niego dekady, zrealizował produkcję science fiction w duchu swoich przekonań. Zamiast budować scenografię i wykorzystywać technikę do stworzenia świata przyszłości, Godard wraz z operatorem Raoulem Coutardem zaufali starej, dobrej kamerze. Dzięki kadrowaniu, filmowaniu nietypowych przestrzeni, odpowiednim kątom patrzenia uzyskali niesamowicie sugestywną wizję futurystycznego miasta. Posiłkowali się także awangardowymi kostiumami i wykorzystaniem modernistycznej architektury paryskiej. Obyło się bez jakiejkolwiek ingerencji specjalistów od efektów. Film nawiązuje do tradycji czarnego kryminału. Główny bohater to detektyw Lemmy Caution, a motywem przewodnim jest prowadzone przez niego śledztwo w sprawie zaginięcia. Trop prowadzi do tyranicznego zarządcy miasta. Scenariusz miesza tradycyjne elementy kina detektywistycznego i osadza je w świecie symboli, skojarzeń, odniesień, politycznych, historycznych i kulturowych. W typowo godardowskim stylu film zbiera i rozbiera archetypowe i kulturowe konstrukty: mamy tu na przykład profesora nazwiskiem Nosferatu, głównego bohatera stylizowanego na Humphreya Bogarda, polemikę z językiem (grana przez Annę Karinę Natacha kiwa głową na „tak”, mówiąc „nie”, by w finale zdać sobie sprawę z przewagi indywidualnego myślenia nad grupowym duchem), a także rozważania na temat roli jednostki i społeczeństwa. Najbliższy duchowo Alphaville film to inne arcydzieło gatunku – Łowca androidów, który w podobny sposób lawiruje na granicy filmu noir i filozoficznej rozprawy.
Wynalazek
Od pokazu na festiwalu Sundance w 2004 do dzisiejszego dnia Wynalazek wymieniany jest jako jeden z najciekawszych przykładów inteligentnego kina science fiction, które w mikroskopijnym budżecie i bez efektów specjalnych potrafiło opowiedzieć niesamowitą historię i pobudzić wyobraźnię widzów. Debiut Shane Carrutha to film z wszech miar wyjątkowy. Zrealizowano go za siedem tysięcy dolarów, z których większość przeznaczono na taśmę filmową. Reżyser, a także w jednej osobie główny aktor, producent, scenarzysta i montażysta, realizował film przez trzy lata, niejednokrotnie porzucając projekt i wracając do niego. Większość ujęć powstała bez dubli, a skompletowany materiał pozwolił na zmontowanie 80-minutowego filmu, z którego Carruth wyciął dwie minuty, by zaprezentować publiczności 78-minutowy obraz. Carruth nie miał żadnego doświadczenia jako filmowiec i produkcja była dla niego nie tylko dodatkową pracą, ale także nauką filmowej techniki. Rezultat się opłacił, choć Carruth nie poszedł za ciosem i kolejny film nakręcił dopiero dziewięć lat później. Czy Wynalazek to przykład, że amatorskie, niskobudżetowe science fiction może zawojować świat? Zdecydowanie tak – wydaje się jednak, że to bardziej wyjątek potwierdzający regułę, która brzmi: do mainstreamu nie wejdzie nikt, kto nie zostanie do niego zaproszony przez kogoś „z wewnątrz”.
Człowiek z Ziemi
Kilkoro aktorów zamkniętych w domku letniskowym. Czy to brzmi jak przepis na jeden z najlepiej ocenianych, niezależnych filmów science fiction? Autorem kameralnego, opartego na dialogach scenariusza jest Jerome Bixby, który w ciągu swojej kariery pracował między innymi przy pierwszej serii Star Treka i Strefie mroku. Bixby zmarł w roku 1998, do ostatnich dni pracując nad tekstem, jednak dopiero kilka lat później scenariusz trafił do produkcji, by finalnie stać się filmem w 2007 roku. Człowiek z Ziemi to historia (to odpowiednie słowo!) odchodzącego na emeryturę profesora, Johna Oldmana, który wyjawia swoim przyjaciołom i współpracownikom, że żyje na świecie od 14 tysięcy lat. Jego stwierdzenie budzi, rzecz jasna, kontrowersje i szok. W scenografii odizolowanego od świata domku, tęgie umysły poddają relację Oldmana analizie. Wersja profesora okazuje się sugestywna… Film w reżyserii Richarda Schenkmana kosztował, bagatela, 200 tysięcy dolarów. Czy jest to przykład rasowego science fiction? Jak najbardziej. Opowieść głównego bohatera jest zalążkiem niezbadanego i nieudowodnionego fenomenu długowieczności, który pojawia się chociażby w religiach, na przykład pod postacią nieśmiertelnej duszy. Choć nauka nie zna przypadku tak długowiecznej istoty, to jednak niektóre z organizmów, na przykład ameby, cechuje coś na kształt nieśmiertelności. Obecny stopień zaawansowania nauk medycznych pozwala także na przedłużanie żywotności wielu ludzkich organów, wbrew ich naturalnemu zużywaniu. Człowiek żyjący 14 tysięcy lat jest na razie fikcją – ale fikcją podbudowaną założeniami naukowymi. A przecież to właśnie jest istota gatunku.