search
REKLAMA
Nowości kinowe

Zniewolony. 12 Years a Slave

Tekst gościnny

22 stycznia 2014

REKLAMA

7589838.3Autorem gościnnej recenzji jest Paweł Klimczak.

Głównonurtowe dramaty opowiadające o niewolnictwie lub ucisku grupy społecznej, zwłaszcza tej afroamerykańskiej wydają się automatycznie wpisywać w podobny schemat. Filmy takie jak „Kolor purpury”, „Amistad”, „Lincoln”, „Służące” czy goszczący właśnie na ekranach polskich kin, „Kamerdyner” to hollywoodzkie produkcje i oskarowe pewniaki. Często zbyt pretensjonalne, a towarzyszące im zazwyczaj sentymentalizm, patos i moralizatorstwo są w stanie przysłonić nawet najlepszą historię. Dlaczego Steve McQueen, nietuzinkowy twórca „Głodu” i „Wstydu”, kina tak różnego od amerykańskiego mainstreamu wziął się za temat, którego nie powstydziłby się Steven Spielberg?

Historia oparta na faktach. Połowa XIX wieku. Solomon Northup, obywatel Nowego Jorku i obyty w towarzystwie dżentelmen, skrzypek. Mąż i ojciec. Afroamerykanin. Po mocno zakrapianym wieczorze, oszukany przez wspólników, z którymi zdecydował się przez krótki czas występować, budzi się skuty łańcuchami w brudnej, zimnej piwnicy. Po chwili wraz z kolejnymi uderzeniami oprawcy, dociera do niego (a raczej zostaje dobitnie wpojona) przerażająca myśl – nie jest już wolnym człowiekiem. Zaraz zostanie sprzedany nowemu panu, a jego dalsze losy można już łatwo wywnioskować z tytułu.

449734_1.1

Mimo typowo hollywoodzkiej tematyki, brytyjski reżyser z powodzeniem unika pułapek, które na niego czekały. Film jest pozbawiony ckliwości i patosu oraz jednoznacznego podziału na dobrych i złych, nie uświadczymy też podniosłych monologów o wolności i godności istoty ludzkiej. Zgrzytem jest tutaj jedynie pojawiająca się na kilka minut postać Kanadyjczyka granego przez Brada Pitta – ów abolicjonista, pełen zrozumienia dla tragicznej sytuacji amerykańskich niewolników, wygląda na wyjętego z innej bajki.

Słowa uznania należą się aktorom. W pomniejszych rolach występują będący na fali popularności Benedict Cumberbatch, niezawodny Paul Giamatti, Paul Dano, czy wspomniany już Pitt, którzy grają na poziomie, do którego nas przyzwyczaili. Jednak o wartości filmu decydują wcielający się w głównego bohatera Chiwetel Ejiofor, który od lat przemyka się raczej w tle i dopiero w „Zniewolonym” dostaje szansę pokazania swoich umiejętności, oraz Michael Fassbender, który już udowadniać niczego nie musi, a każdym kolejnym występem pokazuje, że należy do aktorskiej czołówki swojego pokolenia.

449738_1.1

Powszechny zachwyt nad rolą Solomona jest jak najbardziej na miejscu, choć może dziwić, nie jest to bowiem rola efektowna, ale oparta na subtelnych nutach. Ejifor gra człowieka wycofanego i bliżej mu do anonimowego świadka wydarzeń niż ich katalizatora. Wszystkie emocje skrywa pod maską. Co innego prezentuje sobą postać Edwina Eppsa w interpretacji Fassbendera. To impulsywny i brutalny, znęcający się nad niewolnikami producent bawełny. Mimo tych negatywnych określeń nie jest pokazany jako postać jednoznacznie zła do szpiku kości.

I tutaj tkwi siła filmu McQueena. Kamera zdaje się nie oceniać bohaterów, zastygłe w bezruchu kadry wprowadzają dystans i rejestrują wysterylizowany z emocji obraz. W ten sposób Epps jawi się przede wszystkim jako niewolnik czasów, w których przyszło mu żyć. On szczerze wierzy w to, że murzyni to tylko przedmioty i jego własność.

Ale zniewolony jest tutaj przede wszystkim Solomon Northup oraz reszta czarnych zbieraczy bawełny i nie jest to tylko niewola fizyczna. To nie kajdany na nogach, ale przełącznik w mózgu. Niewolnicy, żeby przeżyć sami poddają się roli, która została im wyznaczona. Przestają być istotami ludzkimi, tracą wolę i całkowicie podporządkowują się okolicznościom. Faktycznie są przedmiotami tak jak odbiera ich Epps, rekwizytami w filmie. Nie rozmawiają ze sobą, nie tworzą żadnych relacji (poza Patsey). I gdy tylko dostrzegamy małą iskierkę życia – bawiące się dzieci, to jednak kontekst tej chyba najlepszej sceny, którego nie będę tutaj zdradzał, szybko tą iskrę gasi i obraca w absurd.

449725.1

Z tego powodu nie należy spodziewać się czysto hollywoodzkiego filmu. „Zniewolony” bywa monotonny, nie ma tu efektownych zabiegów fabularnych i w sumie niezbyt dużo się dzieje. Ale i dziać się nie może, skoro pozbawiony dynamiki główny bohater przestaje być czynnikiem wpływającym na akcję, chociaż stara się i próbuje. Wszak nie zawsze był w niewoli.

Co ważne, w kostiumowym dramacie, tak odmiennym od poprzednich produkcji McQueena, udaje mu się zachować coś z ich klimatu i charakterystycznej strony audiowizualnej. Co nie było zadaniem prostym, bo filmy osadzone w historii są gatunkiem dość skonwencjonalizowanym i odpornym na autorskie rysy. Eksperymentalny montaż, oryginalne kadrowanie czy minimalistyczna muzyka mogą pasować do współczesnej opowieści, ale niekoniecznie do tragicznej historii dziejącej się ponad sto lat temu. McQueen nie szaleje, bo konwencja dramatu historycznego go ogranicza, ale daje się odczuć pewną sterylność w zdjęciach Seana Bobbitta czy naturalizm (scena biczowania), jakimi cechował się „Wstyd”. Co do muzyki Hansa Zimmera, to trzeba przyznać, że spisuje się ona średnio. Główny temat jest świetny, choć zbyt mocno nadużywany. I minus za kolejną (po głównym motywie muzycznym ze „Wstydu”) zżynkę z genialnego „Journey to the Line” z „Cienkiej czerwonej linii” tegoż samego kompozytora.

Co mógł więc zobaczyć Steve McQueen w tej hollywoodzkiej historii, którą przekuł na raczej mało hollywoodzki film? Zniewolenie, ale to psychiczne. Salomon, Epps i pozostali bohaterowie filmu są więźniami, tak samo jak byli nimi Brandon ze „Wstydu” czy Bobby Sands z „Głodu”.

REKLAMA