search
REKLAMA
Nowości kinowe

Wielki Liberace

Maciej Niedźwiedzki

29 listopada 2013

REKLAMA

Trudno mi uwierzyć w to, że Steven Soderbergh żegna się z wielkim ekranem. Będzie mi go brakowało. W ostatnich latach jest coraz lepszy. Zaangażowane Contagion i Panaceum udały mu się bardzo. Dotyczyły powszechnych problemów i zagrożeń. Soderbergh opowiadał wielowątkowo, wyrafinowanie komplikując przebieg akcji. Rozszerzał kontekst tak daleko, jak tylko mogła wytrzymać to logika scenariusza. Reżysersko całkowicie panował nad całością. Mając tak szerokie społeczne zainteresowania, nie zapominał o detalu. Soderbergh warsztat reżyserski ma w małym palcu. Doskonale czuje przestrzeń, w idealnym momentach nadaje kamerze ruch bądź ją wstrzymuje. Aktorów prowadzi z wyczuciem. Świadczą o tym liczne nagrody, którymi uhonorowano aktorów grających w jego filmach. Jest to też reżyser, podobnie jak bracia Coen, pedantyczny i precyzyjny. Kontroluje każdy szczegół w kadrze. Nie pozostawia nic przypadkowi i improwizacji.

W Wielkim Liberace obcujemy z esencją jego stylu. Praktycznie cały film rozgrywa się w pokojach, salonach, na scenie – w przestrzeniach zamkniętych. Jest to też dzieło totalne – Steven Soderbergh jest również jego operatorem i montażystą. Wielki Liberace jest jak kaligraficzny podpis reżysera pod jego różnorodną, bogatą filmografią. Jakby chciał powiedzieć: „To jest podręcznik mojego stylu”. Behind the Candelabra często imponuje umiejętnym różnicowaniem tempa opowiadania i pomysłami inscenizacyjnymi. Niemniej mam dość nieokreślony stosunek do tego obrazu. Ogromna liczba scen zachwyca. A jednak czegoś w nim brakuje, film wydaje się być zbyt wykalkulowany, zachowawczy, a przez to emocjonalnie chłodny (a miał przecież wywołać wzruszenie i współczucie). Taki ton też ma ta recenzja. Zachwyt często będzie się bratał z rozczarowaniem.

Od strony formalnej i warsztatowej Wielki Liberace na pewno jest sporym osiągnięciem. W pomieszczeniach Soderbergh zręcznie bawi się głębią ostrości i planów w kadrze. Język filmu – sam w sobie, jako narzędzie za pomocą, którego historia jest opowiadana – momentami wyraźnie dominuje nad treścią obrazu, i trudno mi ostatecznie zdecydować, czy jest to wada czy zaleta. Charakter epoki staje się wtedy tematem tego obrazu, a jej klimat film Soderbergha oddaje ze sporym wdziękiem.

liberace

Niestety Steven Soderbergh zbyt późno zrezygnował ze zdystansowanej pozycji obserwatora. Dlatego Wielki Liberace nie sprawdza się jako dramat miłosny. Dopiero pod koniec filmu, gdy dochodzi między kochankami do konfliktu, mamy ochotę choć trochę się zaangażować. Wcześniej było mi raczej obojętne, co bohaterowie wspólnie przeżywają. Scenarzysta powinien był bardziej urozmaicić ich relację, sprawić, by była mniej monotonna i niezmienna. Po efektownej ekspozycji bohaterów i świata przedstawionego Wielki Liberace zwalnia i w drugim akcie pod względem fabularnym trochę nuży. Mam również wrażenie, że można było głębiej wniknąć w psychologię bohaterów.  Wydaje mi się ona zbyt powierzchowna. Nie mam na myśli, że jest uproszczona czy strywializowana, ale fakt, że motywacje obu postaci nie ewoluują. Film Soderbergha cierpi przy tym na jednowątkowość.

Behind the Candelabra sprawdza się głównie jako studium estetyki lat 80. w Stanach Zjednoczonych. Jej kiczowatości, brzmienia, mody i obyczajowości. To wszystko otrzymujemy w pigułce, nie ma miejsca, by gdziekolwiek odetchnąć. Wystrój wnętrz, stroje, zdjęcia, charakteryzacja są wykonane niezwykle profesjonalnie – idealnie oddają ducha tamtego okresu. Wielki Liberace jest hołdem dla tamtej dekady i specyficznego stylu, jaki wykreowała.

Trzeba wspomnieć o aktorach, którzy są bardzo mocną stroną tego obrazu. Do wielkiej formy wrócił Michael Douglas. Fizycznie i charakterologicznie kompletnie przeistoczył się w ekstrawaganckiego pianistę. Znakomicie oddaje jego manieryzm, mimikę, dandysowatość i tembr głosu. Tym bardziej, że jest to postać, którą bardzo łatwo niechcący sparodiować i ośmieszyć. Tak jak choćby niestety dokonał tego Toby Jones w pomylonej, błazeńskiej interpretacji postaci Trumana Capote. Na szczęście Michael Douglas wykazał się wyczuciem. Bardzo precyzyjnie wyważył charakter i temperament tej postaci. Nie oglądamy parodii gwiazdora, ale jego rzetelny portret.

liberace

Matt Damon nie jest jedynie dodatkiem i uzupełnieniem dla przebojowej roli Douglasa. Jego Scott Thorson – o posturze atlety – wygląda niczym postać z rzeźb Michała Anioła. Damon umiejętnie odegrał fizyczną przemianę, jaką przechodzi Thorson. Tym bardziej dziwny dla mnie jest fakt, że między dwójką dobrych aktorów nie ma chemii na ekranie. Odgrywane przez nich postaci żyją ze sobą, ale każdy tak, jakby był sam, kłócą się, ale każdy na osobności. Dwie ciekawie skonstruowane postaci nie stanowią duetu. Na szczęście jest drugi plan.  Zapada w pamięć kreacja Debbie Reynolds w roli matki  Liberace. Nie otrzymała dużo czasu ekranowego, ale jej krótka obecność urozmaica film. Podobnie jak zniewieściały chirurg plastyczny w interpretacji Roba Lowe’a oraz menedżer tytułowego bohatera grany przez Dana Aykroyda.  

Behind the Candelabra został stworzony na mały ekran. Jednak nie mieści się na nim. Jego miejsce zdecydowanie jest w kinowym repertuarze. Mam nadzieję, że do podobnego wniosku co do własnej osoby dojdzie sam Soderbergh. Kino nie może pozwolić sobie na exodus tak znaczących twórców do świata telewizji.

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA