search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

UGOTOWANY. Kuchenne rewolucje

Tekst gościnny

18 stycznia 2016

REKLAMA

Autorem recenzji jest Mateusz Demski.

Przyznanie pierwszej gwiazdki w prestiżowym przewodniku Michelina czyni cię Lukiem Skywalkerem pośród panteonu branży restauratorskiej. Dzięki drugiej stajesz się niczym legendarny bohater Aleca Guinnessa. Natomiast trzecie stadium kulinarnego wtajemniczenia zapewnia nieśmiertelną chwałę na miarę mistrza Yody. Pretendentem do tego ostatniego tytułu jest Adam Jones (Bradley Cooper), upadły szef paryskiej kuchni, będący uosobieniem „kulinarnego snu”; od uwłaczającego zmywaka do statusu Gordona Ramsaya. Bo jak się okazuje, metodologia powstającego z popiołów gastronomicznego feniksa to równie piekielna szkoła przetrwania.

Kuchenna nomenklatura Wellsa, będąca kamieniem węgielnym Ugotowanego, składa się na dynamiczne ujęcia szeregu płonących palników, odgłosy tłuczonych naczyń, i, co istotne, ponętnych zapachów smażonych potraw. Paradoksalnie Wells angażuje do klasycznego tandemu obrazu i dźwięku afilmowy zmysł smaku. Wszystko za sprawą pieczołowitych ujęć wyśmienitego bouillabaisse ze ślimakiem w sosie maślanym czy choćby apetycznego pappardelle z ziołami. Jednakże kawalkada unikalnych i rewizjonistycznych konceptów łączenia pluralistycznych i odległych smaków to zaledwie jedna z wielu kart tego szerokiego menu.

UNTITLED JOHN WELLS PROJECT

Mimo wysublimowanych i skrzętnie udekorowanych półmisków kwintesencja ich zawartości rodzi się z bólu i ludzkiego cierpienia. Niezastąpiony kunszt, obsesyjna ambicja i chirurgiczna precyzja nieodłącznie idą w parze z antynomicznymi przepychankami. Bataliami naznaczonymi nie tyle bogactwem smaków, co hektolitrami przelanego potu, krwi i łez. Fabularnym rewersem staje się zatem zatrważająca liczba tłuczonych naczyń, zmarnowanego jedzenia, zdartego teflonu i obelżywych reprymend towarzysząca każdemu pojedynczemu wydaniu zamówień. Unosząca się w mgiełce kuchennych oparów presja przekracza granice naszych najśmielszych wyobrażeń o procesie przyziemnego pichcenia. Smakowicie introspektywnej przyjemności sprowadzonej w tym przypadku do rangi nienaruszalnego ceremoniału. Tym samym Wells udowadnia, że gotowanie można zaadoptować do roli silnie uzależniającego narkotyku.

Ekranowa uczta rozgrywająca się pod batutą Jonesa i zestawienia poszczególnych smaków łechcące nasze wrażliwe podniebienia to koligacja żarliwej pasji z chorobliwą obsesją. Arogancji i egocentrycznej powierzchowności, które w ręku szefa kuchni stanowią oręż skierowany przeciwko wygłodniałym gościom i nieomylnym krytykom kulinarnym. Skrupulatna inwigilacja hermetycznego środowiska ekskluzywnych londyńskich restauracji ukazuje wszak bezlitosny charakter owej branży, w której każde najmniejsze faux pas oznacza bezpowrotny upadek z kulinarnego piedestału czy też zatopienie stalowego ostrza w plecach nieuważnej konkurencji.

la-et-mn-burnt-review-bradley-cooper-uma-thurman-20151030

Scena, podczas której Jones z palcami zanurzonymi w kremowej masie tortu wsłuchuje się w zastrzeżenia małej zadziornej solenizantki, pozwala jednak wierzyć, że ta nieludzko podła maszyneria skrywa relatywnie szczere próby osobistej rewizji. Abstrahując od bez mała truistycznego tonu, surowości, co poniektórych wątków fabularnych i sztampowego rozwiązania, historia Jonesa uświadamia widzowi podłożę tyrańskich postaw geniuszy i sedno wellsowskiego przepisu na sukces; afirmacji ludzkiej dwutorowości i jej komicznej nieoczywistości. Wszak któż z nas nie skrywa przed światem swego drugiego oblicza? Wreszcie któż z nas posądziłby wyjadacza na miarę kulinarnych Rolling Stonesów o spożywanie lunchu w plebejskim Burger Kingu?

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA