search
REKLAMA
Nowości kinowe

TRUMBO. Cranston błyszczy

Miłosz Drewniak

7 marca 2016

REKLAMA

Okres zimnej wojny był dla historii fabryki snów jedną z najczarniejszych kart. Ogłoszenie Hollywoodzkiej Dziesiątki – nazwisk filmowców, będących w tamtej chwili lub w przeszłości członkami partii komunistycznej – stanowiło zamach na pierwszą poprawkę, podzieliło środowisko filmowe na wrogie obozy i uniemożliwiło pracę wielu talentom. Na czarnej liście znalazło się nazwisko podejrzewanego o działalność antyamerykańską Daltona Trumbo (wciela się w niego Bryan Cranston) – w tamtym czasie najlepiej opłacanego hollywoodzkiego scenarzysty, zdobywcy dwóch Oscarów (za scenariusze do filmu Rzymskie wakacje i The Brave One) i autora tekstu do Kubrickowskiego, mocno lewicowego w wymowie Spartacusa.

Jay Roach – reżyser zaszufladkowany w Hollywood jako głównie komediowy (seria z Austinem Powersem, Poznaj mojego tatę, Wyborcze jaja), od czasu do czasu usiłujący spoważnieć (Decydujący głos, Zmiana w grze) – wydaje na świat bardzo wdzięcznie stonowany wariant hollywoodzkiej biografii tak zwanego wielkiego człowieka. Zamiast łzawej historyjki o geniuszu, stawiającym czoła niesprawiedliwemu światu, dostajemy obraz wyważony oraz ideowo nienachalny – kompromisowy rezultat komediowo-dramatycznych doświadczeń, jakie reżyser zebrał na własnych planach filmowych, stanowiący w jego twórczości zupełnie nową jakość.

BryanCranstonHelenMirrenTrumbo

O nietypowości biograficznego filmu Roacha decyduje fakt, że jego bohater nie jest w żaden sposób spłaszczony i odczłowieczony, co w podobnych produkcjach bardzo często staje się następstwem sprowadzenia bohatera do roli nośnika określonych przez scenariusz idei.

„Trumbo” jest tyleż biografią o zabarwieniu politycznym, co rodzinnym dramatem i humanistyczną opowieścią o wewnętrznie skonfliktowanej jednostce.

Z jednej strony historią męża i ojca, utrzymującego swoją rodzinę w czarnej godzinie społecznego ostracyzmu, z drugiej – pysznego artysty, wykorzystującego zjawisko Hollywoodzkiej Dziesiątki jako pretekst do własnej, społecznikowskiej krucjaty i zaspokajania pisarskiego ego.

Delikatny dla sportretowanego w filmie hollywoodzkiego środowiska temat Jay Roach potrafi podać pod przyjemną narkozą – stosując humor raz inteligencki, którego generatorem jest tytułowy pisarz, a raz karczemny, z kapitalnym na drugim planie Johnem Goodmanem, wcielającym się w rolę Franka Kinga, producenta filmów klasy B. Ciężar tematu niwelują również energiczne nuty jazzowej ścieżki dźwiękowej autorstwa Theodore’a Shapiro oraz ciepłe barwy zdjęć Jima Denaulta, oddające atmosferę lat pięćdziesiątych (warto przy nich odnotować znakomite sceny przesłuchań, w których zdjęcia stylizowane są na kronikę filmową).

Dean O'Gorman jako Kirk Douglas
Dean OGorman jako Kirk Douglas

Nie tylko jednak dla kariery Jaya Roacha Trumbo stanowi punkt zwrotny.

Ośrodkiem filmu jest bowiem nominowany do Oscara Bryan Cranston, który po raz pierwszy od spuentowania swojej życiowej (?) roli w serialu „Breaking Bad” stanowczo odżegnuje się od wizerunku demonicznego Heisenberga.

Po dobrym, choć odtwórczym występie w Chłód nadchodzi nocą i świetnej, acz mało znaczącej, bo drugoplanowej roli w Godzilli, przychodzi błyskawiczny przełom, będący oznaką prawdziwej aktorskiej klasy – całkowite przewartościowanie stylu (co zdarzało się Cranstonowi już przed Breaking Bad). W filmie Roacha odtwórca roli Daltona Trumbo udowadnia, że w przeciwieństwie do technik wielu aktorów charakterystycznych, jego warsztat nie ogranicza się do kilku wypracowanych gestów i grymasów. Swoją nową kreacją po raz kolejny przekonuje, że jako aktor ma naturę kameleona i zmiana barw – co rzadkie dla odtwórców postaci kultowych – wychodzi mu tylko na dobre. Niespełna sześćdziesięcioletni Cranston buduje w Trumbo rolę fizycznie uwarunkowaną, imitacyjną (podobnie jak na przykład David James Elliott, wiernie choć z wyczuwalną nutą pastiszu wcielający się tutaj w wielkiego Johna Wayne’a albo Dean O’Gorman w roli Kirka Douglasa).

BeFunky Collage

Muszę przyznać, że obok Leonardo DiCaprio (Zjawa), to właśnie Bryan Cranston był moim osobistym faworytem do Oscara w kategorii najlepszej pierwszoplanowej roli męskiej. To byłoby coś wspaniałego, gdyby po latach chałturnictwa w przeróżnych telewizyjnych produkcjach, Cranston został wyróżniony nagrodą Akademii. Zupełnie jak Dalton Trumbo, który został uhonorowany po latach pisania scenariuszy klasy B (pod przeróżnymi pseudonimami), pozwalających mu utrzymać się na powierzchni. Wygrał jednak DiCaprio. Może dlatego, że na członkach Akademii wywarł większe wrażenie, a może dlatego, że w filmie Roacha Cranston ustami swojej postaci nazywa Oscar „bezwartościową statuetką”. W każdym razie należało się obu panom. Na wyróżnienie dla DiCaprio czekałem długo. Poczekam też na kolej Cranstona.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA