search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

To nie jest kraj dla starych ludzi

Rafał Oświeciński

8 lutego 2007

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

BYĆ I WIEDZIEĆ 

Arcydzieło. Zdarza się raz na długi czas. Pojawia się znienacka bądź zapowiedziane – nie ma więc jednej głównej zasady determinującej sposób zaistnienia tak wyjątkowego zdarzenia. Podobnie wygląda sprawa z autorem arcydzieła – może to być nieziemsko uzdolniony debiutant bądź uznany twórca, który zajął np. miejsce w naszej 50. z racji swego niecodziennego i – co najważniejsze – docenionego talentu. Tematyka? Nieistotna. Gatunek? Sprawa błaha. Kraj pochodzenia? Od kiedy narodowość charakteryzuje jakość? Rok powstania? Kwestia co najwyżej trzeciorzędna.

Tyle tytułem wstępu. I od razu z grubej rury powiem coś, po czym nie musicie czytać już dalej – “To nie jest kraj dla starych ludzi” jest arcydziełem. Tak, to jest jeden z tych filmów – mądrych, znakomicie zrealizowanych, oryginalnie opowiedzianych. Słowem – doskonałych. Ci z was, którzy film widzieli, zapewne nie uznają tego typu tezy za kontrowersyjną, ba! spora część widzów jest autentycznie zachwycona, przy czym zachwyt nie jest jakąś kolejną konformistyczną celuloidową euforią. Ci, którzy filmu braci Coen nie widzieli, niech nie czytają dalej. I tak zapewne nie wierzą w szczerość powyższych pompatycznych słów. Lepiej więc obejrzeć na czczo, posiedzieć dłużej w fotelu, odetchnąć głęboko i pozostać z kilkoma myślami, które niechybnie nasuną się tuż po seansie.

Historia jest prosta – facet znajduje walizkę wypchaną amerykańskimi prezydentami. Na tropie nieszczęśnika, który zawłaszcza kasę, jest morderca. Na tropie ich obu – szeryf. Opowieść jest idealnie sklejona w każdym momencie, co znaczy ni mniej, ni więcej, że bracia Coen, przy użyciu znanych schematów, stworzyli thriller doskonały, który można postawić na półce obok obrazów Hitchcocka, “Trzeciego człowieka”, “Chinatown”, “Milczenia owiec”, “Siedem” i kilku innych niekwestionowanych majstersztyków kina mrożącego krew w żyłach. Nie pokuszę się o głębsze zdefiniowanie arcydzieł, bo sporządzona naprędce teoria będzie zbyt często obijała się o mój gust (a nie jest on skażony obiektywizmem). W każdym bądź razie arcydzieło gatunku nie musi być wzorowe gatunkowo – powinno się wymykać utartym terminom, łatwym stereotypom, skrótom myślowym i przyzwyczajeniom. Twórca arcydzieła początkowo brnie w rejony dobrze znane widzowi, po czym odwraca kilka elementów do góry nogami i proponuje zupełnie nową zabawę w ramach odpowiedniej konwencji.

Z podobnego typu dezorientacji korzystają Coenowie przedstawiając przeciętnego gościa mieszkającego w przyczepie (doskonały Josh Brolin), psychopatycznego mordercę (DOSKONAŁY Javier Bardem) i szeryfa tuż przed emeryturą (doskonały Tommy Lee Jones). Czyli klisze prześwietlone kilkaset razy. Kamera monotonnie tkwi w miejscu i podąża za bohaterami, którzy odgrywają konkretne role – dobrych, złych, brzydkich. Jeden, w strachu, ucieka ze skradzionymi pieniędzmi; drugi bezlitośnie niszczy wszystko, co żywe, na swojej drodze; trzeci prowadzi śledztwo w sprawie, która wydaje się podlegać znanemu od wieków prawu, że sprawiedliwość dopadnie winnego.

Do standardowej charakterystyki Coenowie dorzucają coś ekstra – zwyczajność. Filmowa rzeczywistość jest odarta ze sztampowej fikcji na kilka sposobów, z których każdy dowodzi wyjątkowości “No country…”. Najszybciej zauważalny jest kompletny brak muzyki. Tempo jest wybijane krokami, oddechami, przeładowaniem broni, wybuchem sprężonego powietrza, kroplami potu spadającymi na podłogę, kilkoma zdawkowymi słówkami. A także ciszą, która potęguje surowość prowincjonalnego krajobrazu. Każda akcja nabiera zupełnie nowego smaku, bo Coenowie umniejszają – tak cholernie prostym zagraniem – znaczenie umowności świata filmowego.

Co więcej, od fikcji uciekają sami bohaterowie. Nie znamy ich motywacji, nie wiemy, w jaki sposób uzasadniają podejmowane przez siebie decyzje. Na nic zdadzą się widzowi freudowskie okulary, przez które swobodnie można zajrzeć do ich dusz. Nie ma sensu wiwisekcja uczuć, bo Coenowie nie zapraszają na filmowe seminaria z psychologii dla amatorów. Bohaterowie nie rozmawiają sami ze sobą, a międzyludzka interakcja jest ograniczona do niezbędnego minimum, z którego nie wynika nic istotnego. Nie ma wątpliwości, że to postacie filmowe, ale mimo wszystko stoją one bardzo blisko mało atrakcyjnej rzeczywistości, wspomnianej zwyczajności, w której nie ma miejsca na sztucznie wykreowany świat wybrażeń.
Taka emocjonalnie ascetyczna atmosfera powoduje, że bracia dumają. Filozofują. Myślą. Choć brzmi to pretensjonalnie, to jednak Coenowie popularne banały zostawiają daleko za sobą. Ich definicja mądrości nie sprowadza się do głośnego wypowiadania słów zaczynających się z wielkiej litery – jedynie za pomocą niewielu słów chcą opowiedzieć o istotnych sprawach. Tak jak Narrator z prologu – stary kowboj rzewnie wspominający stare czasy i proste zasady obowiązujące wszystkich ludzi. Coenowie nie pośpieszają widza, pozwalają na uważne słuchanie zwyczajnych słów. Kamera Rogera Deakinsa nieśmiało zagląda w oczy bohaterów, wstydliwie obserwuje ich emocje, nagle pojawiającą się nerwowość. Coenowie w wielu momentach nie dopowiadają – milczą tam, gdzie nie trzeba mówić, pokazywać, tłumaczyć. Tutaj przemyślana realizacja mistrzowsko współgra z nietuzinkową treścią, za którą idzie głębsza niż zwykle w tego typu kinie refleksja.

Złodziej, zabójca i szeryf żyją w świecie, gdzie nic nie jest do końca pewne, znajome, bezpieczne, choć właśnie z takich przewidywalnych klocków składają swój świat. Narrator opowieści wie, że nic nie wie. Nikt nie wie, kiedy znajdzie fortunę. Nikt nie wie, kiedy zginie. Nikt nie wie, kiedy nastąpi ten moment, kiedy wypada się przyznać przed samym sobą, że własny los zazwyczaj nie zależy od własnej woli. Nawet pokora, dobroć, wierność zasadom i cierpliwość – o ile staną się życiowym drogowskazem – nie spowodują, że się wie. Tak po prostu – wie. Trudno mówić o jakieś odgórnej zasadzie rządzącej losem – Bóg? Diabeł? Przypadek? Czas? Niepokój spowodowany brakiem odpowiedzi i niemożliwością wyprzedzenia losu zazwyczaj nikogo nie obchodzi. Bo po co niepotrzebnie się zakrztuszać egzystencjalnymi gorzkimi pigułkami?

Niektórzy jednak, tak jak szeryf, zdejmą kapelusz, przełkną ślinę, spojrzą ci prosto w oczy i świadomie przyznają: “W porządku, będę częścią tego świata”. Choć to nie jest już kraj dla takich jak on.

Wybitne kino!

Ocena: 10/10

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA