search
REKLAMA
Nowości kinowe

Teoria wszystkiego

Tekst gościnny

25 lutego 2015

REKLAMA

Autorką recenzji jest Magdalena Bajlon.

Postaci Stephena Hawkinga raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeden z bardziej rozpoznawalnych naukowców dzisiejszych czasów znany jest z wielu przełomowych teorii, ale i tak po ludzku – z ogromnego dystansu do siebie i swojej choroby. Genialny profesor poruszający się na wózku stał się poniekąd popkulturalnym symbolem pojawiającym się w takich seriach jak The Big Bang Theory, Simpsonowie czy Futurama. Jego niesamowita historia jest idealnym materiałem na film, który dzięki Jamesowi Marshowi ujrzał światło dzienne.

Akcja filmu rozpoczyna się w momencie, kiedy młody naukowiec nie jest jeszcze świadomy swojej choroby. W pierwszej scenie widzimy Stephena (Eddie Redmayne) ścigającego się na rowerze z najlepszym kumplem, ale już chwilę potem widać, że jego ruchy są niezgrabne, pismo chwiejne i łatwo mu potknąć się o własne nogi. Nie mogła tego nie zauważyć również Jane (Felicity Jones), ale mimo to zakochuje się w nim z całym poświęceniem. To właśnie relacja między ich dwojgiem jest główną osią filmu. Na ekranie pokazane są poszczególne etapy ich związku, od Balu Majowego poprzez zmaganie się ze śmiertelną chorobą, aż po te wszystkie wspólne lata, które przecież nigdy nie miały być im dane. W wieku 21 lat Hawking dowiaduje się, że zostały mu dwa lata życia, a dzisiaj w momencie powstania tego filmu szczęśliwie rozpoczyna 74 rok swojego życia. To, w jaki sposób się to udało, nadal pozostaje zagadką dla współczesnej medycyny.

x900

[quote]Eddie Redmayne wciela się w rolę profesora z ogromnym poświęceniem, a gołym okiem widać, jak dużą przemianę fizyczną przeszedł do roli.[/quote]

Bardzo chudy Hawking, któremu pod koniec życia zostaje właściwie tylko poruszanie mięśniem policzkowym – wcielenie się w tę postać było twardym orzechem do zgryzienia dla młodego aktora, ale wychodzi mu to wyjątkowo dobrze.  Wiele osób zarzuca mu, że nie jest trudno odegrać rolę, w której jego ciało wcale się nie porusza, ale moim zdaniem właśnie w tym tkwi największe wyzwanie. W filmie Hawking pokazany jest nie tylko jako wybitny profesor, ale również jako bardzo ciepła osoba, która mimo swojej choroby nie traci miłości do świata, który go otacza. Całą swoją siłę poświęca badaniom i stworzeniu tego jednego, doskonałego równania, które podsumuje tajemnicę wszechświata. Wydaje mi się, że taka liczba teorii fizycznych, jakie zostały pokazane w filmie jest zupełnie wystarczająca dla przeciętnego widza, bo przecież ilu z nas tak naprawdę wie, jak działa czarna dziura?

Istotny jest również spór prowadzony od samego początku między Jane a Hawkingiem. Dotyczy on religii, a dokładniej tego, czy Bóg naprawdę istnieje i czy można dotrzeć do naukowych dowodów, które przypieczętowałyby ten fakt. Wraz z rozwojem swoich teorii profesor na zmianę potwierdza ten fakt, żeby kilka lat później znowu mu zaprzeczyć. Taka sytuacja nie jest łatwa dla pochodzącej z głęboko wierzącej rodziny Jane, co często staje się obiektem nieporozumień. Bardzo mocnym punktem filmu jest to, z jaką subtelnością pokazane zostały relacje między nimi. Reżyser unika jednoznacznych sygnałów i jest wiele aspektów, których widz musi się jeszcze domyślić lub doczytać. Nie da się znaleźć tej granicy, w którym kobieta nie wytrzymuje i postanawia odejść, wszystko przechodzi bardzo płynnie. Od początku wiadomo, że relacja między dyrygentem chóru, Jonathanem a żoną Hawkinga jest istotna i przerodzi się w coś poważnego, ale akcja poprowadzona jest w ten sposób, że właściwie trudno mieć do niej o to żal. Pokazane jest również, że sam Stephen nie jest rozgoryczony tą sytuacją, a przyjaźń między nimi trwa jeszcze bardzo długie lata.

Eddie-Redmayne-In-The-Theory-Of-Everything-Wallpapers

[quote]Jedną z rzeczy, do których można się odrobinę przyczepić w kwestii odbioru filmu jest fakt, że Jóhann Jóhannsson za pomocą muzyki bardzo intensywnie gra widzowi na emocjach. [/quote]

Jest na tyle sugestywna, że powoduje ogromną falę wzruszeń po damskiej (a pewnie nie tylko) części widowni. Od samego początku bazuje ona na tych samych emocjach, a na sam koniec osiąga apogeum i właściwie nie pozostaje nic innego, jak ocierać kolejne łzy spływające po policzkach. Trochę to moim zdaniem nieczyste zagranie ze strony twórców, ale właściwie nie psuje szczególnie całego obrazka.

Na dużą pochwałę przede wszystkim zasługuje to, w jakim świetle Hawking zostaje tutaj przedstawiony. Widzimy nie tylko naukowca, ale również mężczyznę z krwi i kości, który nigdy nie odmówi sobie przejrzenia „Świerszczyka”. Nawet, jeśli jego strony przewracać musi urodziwa asystentka. Hawking jest również człowiekiem, który mimo swojego stanu stwarza rodzinę, która ogromnym uczuciem darzy siebie nawzajem i jego samego. Wydaje się właściwie, że to dzieci są jego największą dumą, a nie rozważania nad czasem i kosmosem. Tę miłość widać gołym okiem i może to właśnie ona jest tym cudem, który pozwolił Stephenowi Hawkingowi na te niesamowite siedemdziesiąt i więcej lat życia.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA