Sugar Man
W przypadku Sugar Mana kampania reklamowa działa na zasadzie miecza obosiecznego. Ciężko sprzedać produkt, który nie zostanie odpowiednio zaprezentowany – szczególnie wtedy, gdy w jego powstaniu nie maczali palców ludzie o rozpoznawalnych nazwiskach. Promocja jest zatem Sugar Manowi niezwykle potrzebna. W tym momencie powstaje jednak mały paradoks wynikający z tego, że siła uderzeniowa filmu Malika Bendjelloula (kto, bez odpowiednio zakrojonej kampanii reklamowej, zdecydowałby się wydać pieniądze na film w reżyserii tego Pana?) wzrasta wprost proporcjonalnie do poziomu naszej niewiedzy na jego temat. Jeśli przed filmem naczytamy się opisów w wirtualnej oraz papierowej prasie filmowej, naoglądamy zwiastunów i poświęcimy kilka minut na przeprowadzenie małego wikipedio-recenzenckiego śledztwa, to czar Sugar Mana bezpowrotnie pryśnie.
Jeśli doszedłeś zatem, drogi czytelniku, do tego momentu i nadal nie masz pojęcia o czym jest ten film, to zamknij tę stronę i zarezerwuj sobie czas na seans – nie pożałujesz. Jeśli znasz już historię Sugar Mana, notorycznie zdradzaną nawet w najkrótszych opisach filmu, zachęcam do doczytania recenzji.
Przypuszczam, że sporo osób zdecydowało się na kontynuowanie lektury, ponieważ przez ostatnie tygodnie ciężko opędzić się od informacji na temat filmu o Sixto Rodriguezie. To właśnie z jego okazji kampania Gutka po raz pierwszy raz przyjęła konwencję niebezpiecznie zbliżającą się do pospolitego spamowania (Ci, którzy posiadają konto na facebooku i śledzą profil dystrybutora będą wiedzieli o czym mówię). Element zaskoczenia został zatem skutecznie ukatrupiony już przed premierą.
Nie zmienia to jednak faktu, że dokument o fenomenie Rodrigueza jest opowieścią niezwykłą. Reżyser przenosi nas na ulice Republiki Południowej Afryki. W czasach szalejącego Apartheidu kraj zostaje w znacznym stopniu odizolowany od tego, co dzieje się poza jego granicami. Młodzi ludzie wiedzą co nieco o amerykańskich i brytyjskich ikonach muzyki rockowej, lecz rynek nie pęka w szwach od kolejnych wydań ich płyt – cenzura robi swoje. Pewnego dnia pojawia się jednak w RPA kopia albumu Cold Fact Sixto Rodrigueza. Nagrania, metodą poczty pantoflowej, docierają do coraz więcej ilości osób. Popularność nieznanego wokalisty i gitarzysty zaczyna osiągać ogromną skalę. Głos Rodrigueza staje się niemal głosem rewolucji doprowadzającej do upadku systemu, z którym walczył Mandela. Istnieje jednak jeden problem – w RPA na temat autora Cold Fact nie wiadomo zupełnie nic ponad to, do czego sam przyznaje się na swoim krążku.
Pierwsza część Sugar Mana jest zapisem śledztwa afrykańskich dziennikarzy muzycznych. Mężczyźni zbierają plotki na temat Rodrigueza i koncentrują się na próbie potwierdzenia tej najbardziej niepokojącej. Wedle niej Sixto Rodriguez miał popełnić samobójstwo w trakcie jednego z występów scenicznych. Poszukiwania informacji o muzyku doprowadzają dziennikarzy do niezwykłych wiadomości. Okazuje się, że w USA Cold Fact jest zupełnie nieznany, a o jego autorze niemal nikt nie słyszał. Dalsze śledztwo wpada na trop muzyka. Rodriguez żyje i ma się dobrze. Nie gra od wielu lat, mieszka w skromnych warunkach i pracuje fizycznie. W USA jest szarym obywatelem, w RPA bohaterem większym niż Bob Dylan, Elvis Presley i Stonesi razem wzięci. Dziennikarze namawiają go do odwiedzenia Afryki i zagrania serii koncertów.
Historia Sixto Rodrigueza jest tak niezwykła, że z każdą kolejną minutą filmu Bendjelloula utwierdzałem się w przekonaniu, że mamy do czynienia z zabawą konwencją dokumentu. Byłem niemal pewien, że tajemniczy twórca Cold Fact nie istnieje, a mieszkańcy RPA – podobnie jak reszta świata – zasłuchiwali się w tamtych czasach muzyką Hendrixa, Joplin czy Jaggera i ekipy. Zastanawiała mnie jedynie autentyczność utworów, które pojawiały się w tle, choć i to można by racjonalnie wyjaśnić. Lata sześćdziesiąte były w tym względzie tak bogate, że wystarczy zaledwie kilka godzin szukania, aby wpaść na dobre numery, których niemal nikt nie słyszał (polecam Fever Tree!).
Każda kolejna minuta filmu wydaje się być coraz mniej prawdopodobną. Rodriguez się odnajduje, godzi się na lot do Afryki, zapełnia ogromne hale sportowe – powstanie z popiołów, jakaś bajka. Okazuje się jednak, że historia muzyka jest całkowicie prawdziwa, a sam film nie jest sprytną manipulacją w stylu allenowskiego Zeliga. W momencie, gdy zdajemy sobie z tego sprawę, to nie sposób się nie wzruszyć lub chociażby uśmiechnąć. Ludzie potrzebują tego typu historii, dlatego tak często sami je tworzą. Kiedy pisze je życie efekt jest jednak o niebo lepszy. Opowieść o Rodriguezie jest niezwykle budująca i pełna nadziei. Tagline produkcji wcale nie mija się z prawdą – Sugar Man w istocie jest jednym z najbardziej optymistycznych i wzruszających filmów ostatnich lat.
Podstawową zaletą obrazu jest jednak odkrycie Rodrigueza dla szerszej publiczności. Fascynacja mieszkańców RPA nie jest bezpodstawna. Muzyk nie został gwiazdą jedynie dlatego, że na sklepowych półkach nie było dla niego alternatywy (choć ten fakt z całą pewnością pomógł mu zaistnieć). Cold Fact to naprawdę doskonała płyta utrzymana w klimatach Boba Dylana z czasów od The Times They Are a-Changin’ i Another Side of Bob Dylan aż po lata 70’ . Rodrigueza odróżnia od popularnego kolegi brak maniery country, która zawsze – w mniejszym lub mniejszym stopniu – towarzyszyła stylowi Dylana. Drugi album Rodrigueza (Coming from Reality) znacząco ustępuje debiutanckiemu krążkowi twórcy, dlatego nie uważam, że okrzykiwanie go „zapomnianym geniuszem” czy „muzykiem lepszym od Dylana” jest całkowicie uczciwe. Rodriguez zdecydowanie posiadał talent i serce do muzyki, niemniej los pokierował jego życie w innym kierunku i ciężko stwierdzić czy po kolejnych kilku albumach Cold Fact okazałby się jedynie samotnym przebłyskiem geniuszu, czy jedną z wielu jasnych gwiazd w muzycznej konstelacji artysty.
Nie zmienia to jednak faktu, że historia Sixto Rodrigueza rozkłada na łopatki życiorysy większości ikon popkultury. Film Bendjelloula opowiada nam o losach niezwykłego człowieka, ilustrując je niezwykłą muzyką i ciekawymi zdjęciami. Najcenniejszymi elementami Sugar Mana są jednak radość oraz nadzieja płynące z seansu. Reakcje samego muzyka, jego córek, mieszkańców RPA i afrykańskich dziennikarzy są po prostu bezcenne. Rzadko zdarza się nakręcić dokument, który – pozostając blisko faktów – niepostrzeżenie zamienia się w krzepiącą bajkę. Tym razem ta trudna sztuka się udaje. Gorąco polecam!