search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Silent Hill: Apokalipsa 3D

Tekst gościnny

6 listopada 2012

REKLAMA

Autorem recenzji jest Rafał Kędzierski.

„Silent Hill” w reżyserii Christophe Gansa nie był ekranizacją idealną. Obraz dość drastycznie zmieniał i spłycał historię z gier, miejscami nie do końca radził sobie ze złożoną symboliką, a parę scen pasowało do całości jak pięść do nosa. Wady te nie mają jednak większego znaczenia, gdy wsiąkniemy już w niesamowitą i niepowtarzalną atmosferę, jaką udało się stworzyć reżyserowi. Historia jest wprawdzie uproszczona, ale nie prostacka. Jest poruszająca, miejscami niejednoznaczna, pozwalająca na interpretację. Wisienką na torcie jest fenomenalna sfera audio-wizualna, wraz z ujęciami i muzyką zaczerpniętymi wprost z konsolowego pierwowzoru. Mimo wielu dróg na skróty, „Silent Hill” pozostaję najlepszą i najbardziej dojrzałą ekranizacją gry komputerowej, jaką do tej pory stworzono. 

Niestety, film okazał się umiarkowanym sukcesem finansowym, co drastycznie odbiło się na sequelu, na którego przyszło nam czekać aż sześć lat. Dopiero w 2010 roku ogłoszono, że ruszają prace nad „Silent Hill: Revelation 3D”. Posadę reżysera jak i scenarzysty objął Michael J. Bassett, Brytyjczyk, który stanął wcześniej za kamerą całkiem udanego „Solomon Kane” oraz nieco mniej udanych „Wilderness” i „Deathwatch”. [pullquote]Sequel miał naprawić błędy poprzednika, skupiając się bardziej na psychologicznym aspekcie horroru Silent Hill, pogłębiając mitologię oraz kładąc jeszcze większy nacisk na relacje między postaciami.[/pullquote]

Pierwsze informacje dotyczące „Revelation” nastrajały bardzo optymistycznie. Na plan wracały znane twarze (Mitchell, Bean, Kara Unger), a nowe zapowiadały się na obsadowy strzał w dziesiątkę (Clemens, McDowell, Moss). Do tego Bassett niejednokrotnie podkreślał jak duże wrażenie wywarł na nim pierwszy film i że kontynuacja będzie mu tak wierna, jak to tylko możliwe. Sequel miał naprawić błędy poprzednika, skupiając się bardziej na psychologicznym aspekcie horroru Silent Hill, pogłębiając mitologię oraz kładąc jeszcze większy nacisk na relacje między postaciami. Tyle w teorii. „Apokalipsa” ostatecznie trafiła do kin na Halloween 2012, co dość jednoznacznie powinno sugerować, z jakim filmem mamy do czynienia…

Zgodnie z zapowiedziami, „Apokalipsa” jest zarazem bezpośrednim sequelem filmu Gansa, jak i adaptacją gry Silent Hill 3, a przynajmniej stara się być. Zakończenie poprzedniego filmu stawiało sprawę jasno – Sharon i Alessa ostatecznie połączyły się w jedno, by na zawsze pozostać w mglistej rzeczywistości razem z Rose, wymarzoną matką, której umęczona dziewczynka nigdy nie miała. Takie rozwiązanie zamykało jakąkolwiek możliwość sensownego kontynuowania tej historii, zwłaszcza w postaci ekranizacji Silent Hill 3. Bassett wpadł więc na „wspaniały” pomysł poprawienia Christophe Gansa. Reżyser nie tylko całkowicie wypacza sens poprzedniego filmu, ale też pomija pewne wydarzenia, które miały w nim miejsce!

Główną bohaterką jest Heather (Adelaide Clemens), czyli nie kto inny jak Sharon z poprzedniego filmu. Dziewczyna od wielu lat ukrywa się wraz ze swoim ojcem Chrisem (Sean Bean) – tu pod przybranym nazwiskiem Harry Mason – przed ścigającymi ich członkami niejakiego Zakonu Valtiela, próbującego ściągnąć Sharon z powrotem do Silent Hill. Jakim cudem dziewczynka wydostała się z mglistej rzeczywistości? Czym jest ten cały Zakon? Jak to wszystko ma się do historii z pierwszego Silent Hill?

Tego się niestety tak naprawdę nie dowiadujemy. Sam Bassett też chyba nie miał pojęcia, gdyż stara się wyjaśnić ten problem w sposób tak głupi i bezsensowny, że już lepiej by było, gdyby w ogóle pominął tę kwestię w scenariuszu. Cała historia zamyka się zresztą w tym, że Heather i tak musi wyruszyć do Silent Hill, by uratować swojego ojca, porwanego przez Zakon. Nie ma tu absolutnie żadnej tajemnicy, twistu, czy niejednoznaczności. Wszystkie karty zostają wyłożone na stół już pierwszych minutach filmu! Zabieg bezsensowny i dla mnie kompletnie niezrozumiały. Dla porównania – w konsolowym pierwowzorze tożsamość Heather poznawaliśmy dopiero w połowie gry.

Wprowadzenie do historii mitologii znanej z gier to farsa. Cały wątek pieczęci Metratrona i narodzin boga nie ma żadnego sensu i w dodatku całkowicie zaprzecza wydarzeniom i motywacjom postaci z poprzedniego filmu. Fabularnych dziur i nielogiczności jest całe mnóstwo, a wymienianie ich zajęłoby co najmniej kolejnych kilka stron.

Skoro historia jest do niczego, to może przynajmniej strona wizualna i klimat stanowią o sile produkcji? Niezupełnie. O ile pierwszemu Silent Hill bliżej było do takiego The Ring, tak Apokalipsa to po prostu Piła i to w postaci serwowanej przez ostatnie odsłony. Revelation od samego początku gra takimi motywami, które wstyd byłoby wrzucić nawet do filmowego Resident Evil. Małe dziewczynki jedzące ludzkie mięso? Są. Krojenie człowieka żywcem, by jego ciało usmażyć na patelni? Jasne! Odcinanie palców, rąk, głów i innych części ciała? Na porządku dziennym.[pullquote]Revelation od samego początku gra takimi motywami, które wstyd byłoby wrzucić nawet do filmowego Resident Evil.[/pullquote]

Momenty, w których pojawiają się chociaż zalążki klimatu z poprzedniego filmu, można policzyć na palcach jednej ręki. Tu nie ma czasu na samotną eksplorację, na powolne budowanie atmosfery, na jakikolwiek suspens. Na bohaterkę ciągle coś wyskakuje w akompaniamencie krzyków i trzasków. Ona sama zresztą nie przejmuje się tym specjalnie – ktoś zostanie zamordowany na jej oczach? Nieważne, po dwóch sekundach Heather rusza dziarsko dalej. Potwór z mózgiem na wierzchu powali ją na ziemię? Zdarza się każdemu – dziewczyna otrzepie się z kurzu i jakby nigdy nic ruszy przed siebie.

Nawet jeśli Bassett stara się zbudować jakąś dramaturgię, wycisnąć ze sceny chociaż odrobinę emocji, to i tak psuje to albo tragiczny dialog, albo jakiś typowo straszakowy motyw. We wczuciu się w atmosferę nie pomaga też tragiczny montaż, który jest znośny tylko w scenach, gdy Heather po raz pierwszy wkracza do Silent Hill. To także jedyny moment, kiedy można docenić niezłe zdjęcia i całkiem udane 3D, zdecydowanie jeden z najmocniejszych elementów filmu.

O geniuszu montażu i scenariusza (ciężko stwierdzić co zawiniło bardziej) niech świadczy następujący przykład. Bohaterka wchodzi do miasta. Po dwóch minutach mamy krótki dialog, z którego nic nie wynika. Zapada ciemność i po kilkunastu sekundach Heather wbiega do losowego budynku, gdzie spotyka nic nie znaczącą postać. Pojawia się potwór, którego oczywiście już więcej w filmie nie zobaczymy. Heather ucieka do szybu wentylacyjnego i wychodzi z niego dokładnie przed ważnym fabularnie miejscem, do którego i tak miała się udać. I wszystko to w ciągu ledwie pięciu minut! O szczegółach, jak szukanie drogi na mapce z przystanków autobusowych nie ma co marzyć.

Całkiem znośnie wypada scenografia i efekty, chociaż i tutaj jest nierówno. Mgliste Silent Hill, szpital Broohaven czy park rozrywki wyglądają naprawdę dobrze, miejscami odpowiednio brudno i przytłaczająco. Z drugiej strony wygląd alternatywnej rzeczywistości nie robi żadnego wrażenia, brak tu pomysłu, czy odrobiny wyczucia (klitki pełne chorych, czy podłoga wypełniona odciętymi głowami to ostatnie, co mogło pojawić się w Silent Hill). Nawet jeśli Heather trafia do ciekawszego wizualnie miejsca, to i tak spędza w nim góra 10 sekund.

Podobnie jest z potworami. Pielęgniarki czy Piramidogłowy są, bo to już praktycznie maskotki tej marki. Bezręki z poprzedniego filmu pojawia się na całe pięć sekund (jak wszystko zresztą), a nowe monstra wywołują co najwyżej uśmiech politowania. Najlepiej broni się tutaj Missionary, chociaż jego (czy raczej jej) pochodzenie może przyprawić niektórych o ból głowy. Podobnie jak i finałowa walka.

Zawodzą również aktorzy, na czele z drewnianym Harringtonem. Jego Vincent (najgorzej napisana postać w całym filmie) wygląda jakby urwał się z jakiegoś serialu dla małolatów. Bean gra w charakterystycznym dla siebie stylu, McDowell wypada przesadnie karykaturalnie, a Radha Mitchell musiała wyrecytować najgorsze chyba kwestie w dziejach. Rola Deborah Kara Unger ogranicza się do kompletnie zbędnego i nic nie wnoszącego dialogu, a Carrie Ann Moss pojawia się w filmie na całą minutę. Jej Claudia nawet nie umywa się do podobnej w założeniach roli Alice Kriege z pierwszego SH. Nie dziwi fakt, że najlepiej ze wszystkich wypadła Adelaide Clemens. Śliczna i przekonywująca na tyle, na ile pozwala jej scenariusz. Tak po prawdzie, to cały film można z powodzeniem obejrzeć tylko dla niej. [pullquote]Jako halloweenowy straszak "Silent Hill: Apokalipsa" nie wyróżnia się praktycznie niczym, może poza udanym 3D oraz mimo wszystko niezłą i charakterystyczną stroną wizualną. [/pullquote]

Całe szczęście, że muzyka nadal bezbłędnie podkręca atmosferę, chociaż tym razem więcej tu ambientu i typowo filmowych, orkiestralnych kawałków, niż lirycznych melodii z poprzedniej części. Przeszywający powietrze dźwięk syren nadal potrafi wrzucić ciarki na plecy.

„Silent Hill: Apokalipsa” zawodzi więc niemal we wszystkim. Jako sequel wykłada się już na poziomie pomostu fabularnego łączącego go z poprzednikiem. Jako ekranizacja Silent Hill 3 ponownie wypacza i upraszcza całą masę rzeczy, których nawet nie ma sensu wymieniać. Nie pomaga cała masa nawiązań i easter eggs, które fani będą zapewne wyłapywać z uśmiechem. Jako halloweenowy straszak nie wyróżnia się praktycznie niczym, może poza udanym 3D oraz mimo wszystko niezłą i charakterystyczną stroną wizualną. Marketingowe hasło „trójwymiarowa jazda przez piekło” ma w tym wypadku sporo sensu. Bo cały film to taka filmowa wycieczka po domu strachów, gdzie należy wyłączyć myślenie i czekać, aż coś wyskoczy zza rogu.

Szkoda, bo z takim materiałem źródłowym, z takimi aktorami i z taką ekipą można było stworzyć sequel przewyższający pierwowzór. Jednocześnie jasne staje się, dlaczego polski dystrybutor tak zaskakująco przetłumaczył tytuł – tu nie ma żadnego objawienia, jest za to filmowa apokalipsa. 

 

 

 

REKLAMA