search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – ZA GARŚĆ DOLARÓW

Piotr Han

6 czerwca 2014

REKLAMA

sergio

Pewnego razu przed telewizorem

Westerny przez długi czas kojarzyły mi się z kiczem i nudą spod znaku familijnych opowieści serwowanych przez telewizję publiczną w weekendowe przedpołudnia. Produkcje, w których dzielny szeryf rozprawia się z bandą rzezimieszków to zdecydowanie nie była moja bajka. Przypadkowe spotkanie z filmami Sergio Leone zmieniło wszystko. „Trylogia Dolarowa” zawładnęła moją wyobraźnią na dobre. Potem, gdy już okrzepłem na tyle, żeby docenić jakiś western, w którym nie było Clinta Eastwooda przyszła pora na „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”.  Jeden z najlepszych filmów, jakie wdziałem. Potem poszło już górki – oficjalnie dołączyłem do grona miłośników filmowego Dzikiego Zachodu. Wszystko dzięki Sergio Leone.  Niedawno zdecydowałem się wrócić do westernów Leone po dłuższej przerwie i ocenić, jak zniosły próbę czasu. Czy ciągle będą robiły na mnie tak wielkie wrażenie, jak na początku? Zapraszam do zapoznania się z efektami moich skromnych „badań”.

(Lojalnie uprzedzam, że z pełną premedytacją pomijam tutaj „Garść dynamitu”. Uważam, że ma więcej wspólnego z kinem wojennym i rewolucyjnym niż z poczciwym rewolwerowym Dzikim Zachodem. Lubię „Garść dynamitu”, ale z powodu wielu różnic stylistycznych nie pasuje do niniejszego zestawienia. Może kiedyś doczeka się osobnego artykułu?)

Za garść dolarów

Fabuła pierwszej części legendarnego cyklu charakteryzuje się niemal archetypiczną prostotą. Do  miasteczka na meksykańsko-amerykańskim pograniczu przybywa tajemniczy gringo (w tej roli oczywiście Clint Eastwood). Mieściną rządzą dwie potężne, rywalizujące rodziny, a chyba jedynym uczciwie zarabiającym na życie mieszkańcem jest grabarz. Rewolwerowiec postanawia wykorzystać animozje między gangami, aby zdobyć tytułową garść dolarów. Zadanie jest niezwykle trudne, gdyż przeciwników jest legion, ale przybysz jest nie w ciemię bity, dodatkowo przewyższa wszystkich umiejętnościami strzeleckimi. Szanse są więc wyrównane.

plakat1

Często dzieje się tak, że przełomowe filmy z trudem znoszą próbę czasu. Dzieła zaliczające się do tej kategorii niejednokrotnie obrastają bowiem kultem i uwielbieniem nieproporcjonalnym do ich faktycznej wartości. „Za garść dolarów” jest właśnie przykładem takiego kamienia milowego, który pamiętany jest głównie ze względu na ową przełomowość a nie faktyczną klasę. Nie bez przyczyny film ten określany jest często mianem „wprawki” Sergio Leone, gdzie Mistrz rozpoczynał artystyczną drogę, a jego charakterystyczny i trudny do podrobienia „charakter pisma” dopiero się kształtował. Film ten rozpatrywany jest zazwyczaj jedynie, jako pierwsza odsłona „Dolarowej Trylogii”,  niemal nigdy nie traktuje się go jako autonomicznej całości.

Niestety, ale mimo najszczerszych chęci ja również nie mogę uciec od porównań z późniejszymi dokonaniami Leone. To dobry film. Tylko i aż. Jednak na tle późniejszych dokonań włoskiego twórcy wypada blado. Powtórny seans po dłuższej przerwie przyniósł mi spore rozczarowanie, gdyż moje uwielbienie dla twórczości Sergio Leone było tak duże, że „Za garść dolarów” zwyczajnie nie miał szans sprostać oczekiwaniom.

Nie od razu zdobyto Dziki Zachód

Jest to naprawdę solidne kino, które ogląda się bez chwili znużenia. Fabuła ciekawi, akcja posuwa się do przodu bez większych zastojów. Naprawdę trudno mi się do czegoś konkretnego przyczepić. Jednak całość nie porywa i charakteryzuje się pewną swoiście pojmowaną letniością. Jedyny element, który nie chce mi wypaść z pamięci to wspaniały motyw przewodni Ennio Morricone, który już wtedy był w najwyższej formie.

Również od strony reżyserskiej wszystko jest po raz kolejny tylko dobre. Za kamerą stał Sergio Leone – sprawny rzemieślnik, który dopiero stawał się wyjątkowym artystą. Oczywiście to, co dla niego było podłogą, dla większości twórców jest sufitem. Jednak nie zmienia to faktu, że podczas oglądania „Garści dolarów” największą przyjemność sprawia wyszukiwania przebłysków geniuszu i zaczątków stylu. Znakiem firmowym Leone są plastyczne i doskonale skomponowane kadry oraz umiejętne łączenie szerokich planów z wielkimi zbliżeniami. Tutaj też znalazł się szereg obrazków- perełek, które można by oprawić w ramkę. Jednak ich stężenie na milimetr taśmy filmowej może być niewystarczające dla widzów rozpieszczonych seansami np. „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”.  Dodatkowo, co jest chyba najpoważniejszym zarzutem, w żadnym momencie nie wyczułem tego czegoś, co z braku lepszego określenia nazywa się magią kina – tego powodującego ciarki zespolenia muzyki, dźwięków i obrazu, tak charakterystycznego dla późniejszych filmów Włocha.

clint2

Jedną z cech westernów Leone z lat 60. jest to, że jego bohaterowie nie ulegają przemianie. Jest to złamanie starej, jak świat narracyjnej zasady spod znaku „podróży bohatera”.  Taki fabularny minimalizm jest widoczny już w „Za garść dolarów”. Inna zasada, którą lekceważy sobie Sergio mówi, że bohaterów definiują nie tylko czyny, ale również myśli i rozterki, które w jakimś stopniu powinny być uzewnętrznianie. U Leone Człowiek Bez Imienia zdaje się nie mieć emocji – opisują go wyłącznie podejmowane decyzje. Bohater Eastwooda – z pewnością kieruje się zasadami i swoiście pojmowanym honorem, ale nie czuje potrzeby trąbić o tym na prawo i  lewo.

Tym, co wyróżniało w swoim czasie „Garść…” był niepowtarzalny klimat brudnego, cynicznego Dzikiego Zachodu. Dla widzów przyzwyczajonych do czystych i szlachetnych szeryfów już sam fakt, że główny bohater robi coś dla pieniędzy, a nie idei musiał być szokiem. Właśnie to „odwrócenie sojuszy” zapewniło sukces Leone, Eastwoodowi, Morricone i reszcie spaghetti ferajny. Z dzisiejszej perspektywy klimat wykreowany tutaj przez Leone ciągle jest jedną z większych zalet, ale z pewnością nie robi już takiego wrażenia. Bowiem brud – w dużej mierze właśnie dzięki zapoczątkowanej przez ten film rewolucji – na stałe zagościł w świecie westernów.

„Za garść dolarów” jest filmem, który każdy powinien obejrzeć, gdyż najzwyczajniej w świecie jest tego wart. Znajduje się tu wszystko to, za co widzowie  pokochali kino Sergio Leone. Tylko w nieco mniejszych ilościach. Lubię ten western, ale prawdopodobnie wrócę do niego dopiero, gdy najdzie mnie ochotą na powtórkę całej „Dolarowej Trylogii”. Jedynym elementem, który wyróżnia go na tle serii są naprawdę partyzanckie warunki, w jakich powstawał.

Jak hartowała się rewolwerowa stal

W drugiej połowie XX wieku amerykańskiemu przemysłowi kinowemu wyrosła groźna konkurencja w postaci telewizji. Aby przeciwdziałać spadkowi dochodów, Hollywood postanowiło wykorzystać główne atuty, jakie miało w starciu z nowym medium – kolor i potęgę wielkiego ekranu. W tym okresie nastąpił więc wysyp wystawnych superprodukcji. Aby zbić koszty dużą część z nich kręcono na Starym Kontynencie, gdzie dało się to robić taniej. Jednym z głównych przyczółków Hollywood w Europie było ulokowane na przedmieściach Rzymu studio filmowe Cinecitta. Wielu młodych filmowców z półwyspu apenińskiego zdobywało pierwsze zawodowe szlify pracując na planach jankeskich superprodukcji. Z czasem ci twórcy rozpoczynali pracę na własny rachunek i – tak się przypadkiem złożyło – że ich filmy były silnie inspirowane amerykańskim kinem gatunkowym. Najsilniej reprezentowanym nurtem był rzecz jasna western.

clint1

Jednym z pierwszych (ale nie pierwszym) reżyserów, którzy zaczęli kręcić we Włoszech filmy o Dzikim Zachodzie był Sergio Leone. Wcześniej maczał on palce w powstaniu kilkudziesięciu filmów (m.in. „Quo Vadis” z 1951 roku, czy słynnego „Ben Hura”  z Charltonem Hestonem, a także szeregu włoskich produkcji spod znaku „miecza i sandałów”). Na początku lat sześćdziesiątych miał na koncie jeden samodzielnie wyreżyserowany film. Jego „Kolos Rodyjski” nie zapisał się jednak złotymi zgłoskami w historii kinematografii.

Leone był wielkim miłośnikiem amerykańskiej kultury, zwłaszcza literatury i, co nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, kina. Za jednego ze swoich ulubionych reżyserów uważał jednak Japończyka,  Akirę Kurosawę. Szczególnie zafascynowany był jego „Strażą Przyboczną”. Uważał, że dzieje ronina, który przybywa do miasteczka bezprawia, gdzie walczy ze Złem, miały w sobie coś biblijnego. Postanowił więc opowiedzieć własną wersję tej historii. Akcję umieścił na Dzikim Zachodzie, a bezpańskiego samuraja, zastąpił tajemniczym rewolwerowcem. Później, gdy „Za Garść Dolarów” trafiło do dystrybucji w Ameryce, Kurosawa dowiedział się o istnieniu tego – eufemistycznie rzecz ujmując – nieoficjalnego remake’u. Westernowa wersja „Straży Przybocznej” została przez Japończyka oceniona pozytywnie. Nie przeszkodziło to jednak Kurosawie w wytoczeniu procesu. Sprawa ostatecznie zakończyła się ugodą, w wyniku której przypadł mu udział w zyskach. Mimo wielu różnic między tymi filmami muszę uczciwie przyznać, że Leone nieco przekroczył granicę artystycznego cytatu. Na jego korzyść przemawia jednak fakt, że Kurosawa również silnie inspirował się innym dziełami, m.in. włoską (!) sztuką teatralną Carlo Goldoniego  pt. „Sługa dwóch panów”.

Głównym wyzwaniem stojącym przed Leone było zaangażowanie amerykańskiego aktora, którego nazwisko dałoby szanse na „sprzedanie” filmu. Nie marzył rzecz jasna o gwieździe pierwszej wielkości, nikt z ekstraklasy nie zgodziłby się wystąpić we włoskim westernie – nie tylko ze względów finansowych, ale również prestiżowych. Szukał więc wśród mniej znanych nazwisk.  Charles Bronson i James Coburn bez chwili wahania odrzucili jednak propozycje. Po jakimś czasie scenariusz pt. „Il Magnifico Stragnero” trafił przypadkiem do Clinta Eastwooda,  znanego z popularnego cowboyskiego serialu „Rawhide”. Młody aktor początkowo nie chciał słyszeć o udziale w tym projekcie, zdecydował się jednak rzucić okiem na skrypt, który nieoczekiwanie bardzo mu się spodobał. Clintowi nie przeszkadzało łudzące podobieństwo do „Straży przybocznej” (producent Arrighi Columbo zapewniał, że negocjacje z Japończykami są w toku). Zdał się na instynkt, postanowił zaryzykować i wziąć udział w tym szalonym projekcie. W najlepszym wypadku dopisałby do swojego CV ciekawą, daleką od westernowym klisz, rolę gdyby zaś film okazał się klapą to zawsze zaliczyłby wycieczkę do Włoch i Hiszpanii, gdzie nigdy wcześniej nie był. Eastwood spakował więc swój westernowy kostium z „Rawhide” i wyruszył do Europy.

sergio_dolary1

Krew, pot i … sukces!

Większość scen została nakręcona w hiszpańskiej Andaluzji, której plenery do złudzenia przypominały „oryginalny” Dziki Zachód. Cześć ujęć została nagrana w Rzymie – był to wymóg niezbędny do uzyskania włoskiego dofinansowania. Ekipa filmowa borykała się ciągłymi problemami finansowymi – praktycznie na wszystko brakowało pieniędzy i nigdy nie było pewności, czy tygodniówki będą wypłacone na czas. Dodatkowo, plan przypominał istną wieżę Babel – wielonarodowa ekipa miała często problemy z komunikacją. Istniały aż cztery wersje scenariusza – włoska, hiszpańska, angielska i niemiecka. Jedynym członkiem ekipy, który  – oprócz Eastwooda – swobodnie posługiwał się językiem angielskim był pewien statysta, który pomagał przyszłej legendzie kina w komunikacji. „Za garść dolarów” kręcone było bez dźwięku, wszystkie odgłosy i dialogi były dograne w studiu. Anglojęzyczna wersja filmu powstała dopiero w 1967 roku – Clint dubbingował sam siebie. Przydały mu się wtedy notatki, w których zapisywał wszystkie, dokonywane już na planie zmiany w scenariuszu, gdyż Włosi zgubili wszystkie tego typu nieistotne szpargały, i gdyby nie własna zapobiegliwość, dubbingujący Clint miałby do dyspozycji tylko pierwotną wersję skryptu.

W filmie znajduje się scena, podczas której Joe (bo w pierwszej części cyklu o Bezimiennym bohaterze wcale nie jest on taki bezimienny) mówi uratowanej przez siebie Marisol, że pomógł jej, ponieważ kiedyś znał kobietę, która skoczyła tragicznie. Ta jedyna, kompletnie nie pasująca do charakteru postaci kwestia jest pozostałością po ostatecznie nienakręconym prologu. Ową kobietą miała być zamordowana matka głównego bohatera. Na szczęście, Sergio – ku uciesze Clinta – uznał, że lepiej będzie darować sobie żenującą łopatologię. Innego zdania były jednak szychy z amerykańskiej telewizji, zarządzające, aby przed emisją „Garści dolarów” nakręcić prolog, w którym naczelnik więzienia zgadza się zwolnić Clinta pod warunkiem, że ten zaprowadzi porządek w miasteczku.

clint4

Mimo problemów i ciągłego bałaganu, pasja, energia i miłość do kina włoskiego reżysera sprawiała, że zdjęcia posuwały się naprzód. Leone nie bał się eksperymentować. To właśnie w ogniu frontowej walki kształtował się jego charakterystyczny, niemożliwy do podrobienia styl. Sergio nie wymyślił przecież słynnych, ekstremalnych zbliżeń na oczy w czasie filozoficznych rozmyślań o teorii kinematografii. Do legendy przeszła anegdota, wedle, której Sergio Leone, aby zdobyć drzewo potrzebne do jednej ze scen, podał się za urzędnika Departamentu Drogowego i przekonał (lub raczej zmusił) jednego z farmerów, aby zgodził się na ścięcie i wywiezienia drzewa rosnącego na jego posesji.

Problemy Sergia i spółki nie zakończyły się w chwili, gdy film był już gotowy. Producenci uznali, że „Za garść dolarów” to nienadający się do oglądania knot, jednak ponieważ przytulili już państwowe pieniądze to, aby spełnić prawne wymogi musieli wprowadzić film przynajmniej do jednego kina na okres jednego tygodnia. Członkowie ekipy, aby zwiększyć swoje mizerne szanse na sukces, pojawili się w czołówce filmu pod angielsko brzmiącymi pseudonimami. „Premiera” miała miejsce we Florencji. Niespodziewanie film Boba Robertsona alias Sergio Leone podbił serca widzów i trafił do szerokiej dystrybucji w całym kraju, gdzie zarobił naprawdę gigantyczne pieniądze. Pragmatyczni producenci błyskawicznie podjęli decyzje o nakręceniu kontynuacji.

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – ZA KILKA DOLARÓW WIĘCEJ 

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – DOBRY, ZŁY I BRZYDKI 

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – PEWNEGO RAZU NA DZIKIM ZACHODZIE

REKLAMA