search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – PEWNEGO RAZU NA DZIKIM ZACHODZIE

Piotr Han

21 grudnia 2016

REKLAMA

charles5

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie

Dobrze, zdaję sobie sprawę, że może budzić pewien dysonans określanie przeze mnie Sergio Leone mianem geniusza przy dalekim od bałwochwalczego stosunku do „Dolarowej trylogii”, która jest przecież flagowym okrętem w jego flotylli. Jednak przy „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” wahadło wychyli się w drugą stronę, gdyż uważam ten film za dzieło absolutnie perfekcyjne. Wiem, że nie powinienem zdradzać tego na samym początku recenzji, ale chcę mieć już sobą ten mały „coming out”, aby jak najszybciej przejść do konkretów.

Jednak najpierw kilka niezbędnych słów o fabule. W pewnym miasteczku pojawia się tajemniczy rewolwerowiec z zamiłowaniem do gry na harmonijce (Charles Bronson) – nie mówi wiele, ale jego cel jest jasny – ma do wyrównania interesy z niejakim Frankiem (Henry Fonda), zbirem pracującym dla kolejowego magnata Mortona (Gabriele Ferzetti). Zanim jednak to nastąpi, Harmonijka spotka na swojej drodze sympatycznego bandytę nazywanego Cheyenne (Jason Robards) i piękną kobietę, która przeżyła niemało (Claudia Cardinale).

Coraz mniej Dziki Zachód

Akcję filmu osadzono na – jak nie trudno się domyślić – Dzikim Zachodzie. Nie jest to już jednak mityczna westernowa Nibylandia. Nad horyzontem daje się zauważyć widmo cywilizacji. Wraz z postępującą budową linii kolejowych przychodzą postęp, prawo i „porządek” – czas twardych mężczyzn, którzy rozwiązują wszystkie spory przy użyciu broni, chyli się ku końcowi. Poruszany jest tutaj jeden z wielkich westernowych tematów – zmierzch Dzikiego Zachodu.

poster

Leone połączył dwa przeciwne żywioły – ironiczny humor i melancholijną zadumę nad przemijającym światem. Wydawać by się mogło, że taka mieszanka nie może smakować dobrze, ale jednak smakuje – i to jak! Proporcje między tymi pierwiastkami są idealnie wyważone. Leone doskonale gra na emocjach, ale bez popadania – jak zdarzało mu się w kilku scenach „Dolarowej Trylogii” – w melodramatyzm. Spotkałem się z wieloma opiniami mówiącymi, że rewizjonistyczne westerny Sergio Leone zniszczyły mit amerykańskiego pogranicza. Ja jestem odmiennego zdania – uważam, że Włoski reżyser na dobrą sprawę „odświeżył” i przystosował do współczesnych czasów ów mit.

Scenariusz „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” to dzieło o klasę lepsze niż skrypty (też przecież solidne) poprzednich filmów Leone. Jest zwarty, przemyślany i pozbawiony dziur logicznych. Bohaterowie nie mówią zbyt dużo, gdyż definiują ich w głównej mierze czyny. Jednak, gdy już otwierają usta to mają ku temu dobre powody. Dialogi są absolutnie doskonałe, a kilka z nich nie bez powodu przeszło do historii kinematografii. Te lapidarne, ale błyskotliwe wymiany zdań potwierdzają tezę, że często więcej znaczy mniej. Poszczególne postacie są wyraziste i ciekawie rozpisane, a w ich relacjach czuć emocje i swoiście pojmowaną prawdę. Dotyczy to wszystkich głównych bohaterów oprócz – co zakrawa na kolejny paradoks – znajdującego się w centrum wydarzeń nominalnego protagonisty.

Misterna układanka

Człowiek z Harmonijką to kolejne wcielenie tajemniczego rewolwerowa, o którego przeszłości nie wiadomo praktycznie nic. O ile „Man With No Name” Eastwooda, mimo swojej małomówności i oschłości potrafił wzbudzić sympatię i miał w sobie coś ludzkiego, o tyle Harmonijka Bronsona jest tak minimalistycznie przedstawiony, że trudno się z nim identyfikować (chociaż trafiło mu się też kilka kultowych kwestii). Jedyną charakteryzującą go cechą jest chęć wywarcia zemsty na Franku. Aby osiągnąć ten cel, nie cofnie się przed niczym.

Frank zaś nie jest typowym westernowym „złym”, którego rola ogranicza się jedynie do siania śmierci i spustoszenia. Bohater Henry’ego Fondy był kiedyś zwykłym bandytą, z czasem jednak poczuł smak władzy i dużych pieniędzy. Myślał, że przeskoczenie o szczebel wyżej, do roli sterującego wszystkim z oddali bossa będzie naturalnym krokiem. Wszystko szło dobrze do czasu, gdy na horyzoncie pojawił się tajemniczy Człowiek z Harmonijką, który zaczął krzyżować jego szyki. Co gorsza, przybyszem nie kierowały typowe dla ludzi pokroju Franka pobudki, czyli pieniądze i władza. Bohater Fondy w nie był w stanie go rozgryźć, gdyż Harmonika nie pasował do żadnego ze znanych mu schematów.

frank
Ten deficyt informacji nie dawał mu spokoju. Uwidocznił bolesną prawdę – Frank na zawsze pozostanie człowiekiem pogranicza. Pragmatyczny, „myślący dolarami” biznesmen zadowoliłby się usunięciem Harmonijki, nie musiałby dążyć za wszelką cenę do poznania kierujących nim pobudek. Jednak Frank  musi go rozszyfrować. Przybysz o tym wie, spokojnie pociąga za sznurki i czeka aż doprowadzony do ostateczności zbir sam wpadnie w jego sieć.  Konfrontacja tych, ulepionych z tej samej gliny, herosów jest dla Leone czymś w rodzaju łabędziego śpiewu Dzikiego Zachodu.

Nie mogę zapomnieć o bodajże najsympatyczniejszym ze wszystkich bohaterów Sergio Leone. Harmonijka fascynuje i budzi respekt, ale trudno go lubić (o Franku nie wspomniawszy). To Cheyenne mimo, że pozostaje na uboczu jest  prawdziwym uosobieniem tego odchodzącego w cień, mitycznego Dzikiego Zachodu. Jason Robards był uważany za wybitnego aktora teatralnego, który najlepiej czuł się w repertuarze szekspirowskim. Obsadzenie go w roli bandziora-zawadiaki było bardzo nieoczywistą decyzją. Jednak Leone po raz kolejny trafił w dziesiątkę!  Cheyenne to perfekcyjnie napisany i zagrany bohater, o którym pamięta się długo po seansie. Duża też w tym zasługa Ennio Morricone. Kompozytor przygotował bowiem dla niego nostalgiczny i jednocześnie prześmiewczy muzyczny motyw przewodni, który idealnie podsumowuje nie tylko tę postać, ale też cały film.

https://www.youtube.com/watch?v=YSxBUp4dFEU

Jill z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” jest pierwszą panią, która odgrywa istotną rolę w uniwersum Sergio Leone. Warto jednak było czekać, gdyż jest ona jedną z najbardziej nieszablonowych i wymykających się schematom kobiecych postaci w całym kinie gatunkowym. Jest delikatna, ale przy tym jednocześnie silna i niezależna. W dużej liczbie filmów, aby zaakcentować, że dana bohaterka jest „twarda”, daje jej się do ręki broń i każe walczyć jak mężczyzna.  Tym większy szacunek dla Leone i jego współpracowników za to, że nie poszli na łatwiznę i skupili się na harcie ducha i pragmatyzmie Jill. Dodatkowo, wbrew popularnemu schematowi, jej relacje z mężczyznami mają czysto praktyczny i zdroworozsądkowy charakter. Ileż kino zna bowiem kobiet, które udają na początku twarde, ale z czasem okazuje się, że tak naprawdę nie marzą o niczym innym niż znalezienie idealnego faceta, który by się nimi zaopiekował. Bohaterka grana przez Claudię Cardinale wymyka się temu schematowi.

Trudno mi pisać o warstwie technicznej „Pewnego razu…” bez popadania w banał. Sergio Leone wspiął się tutaj na wyżyny reżyserskiego kunsztu. Praktycznie wszystkie sceny są małymi dziełami sztuki, kilka jest zaś prawdziwymi majstersztykami – ich wyliczanie zamieniłoby się w streszczenie fabuły. Akcja toczy się w nieśpiesznym tempie, ale nie dłuży się ani na chwilę i praktycznie nie ma tzw. pustych przebiegów oddzielających pamiętne sceny. Oczywiście całość można by opowiedzieć znacznie zwięźlej, ale film straciłby wtedy hipnotyczny rytm i zamieniłby się w coś bez porównania gorszego. Wspominałem, że znakiem Leone są momenty, w których muzyka i dźwięk doskonale zgrywają się z obrazem tworząc coś niepowtarzalnego. „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” jest właśnie takim trwającym niespełna trzy godziny momentem.
 charles
Słowa, słowa, słowa

Po „Dobrym, złym i brzydkim” Leone zaczął przygotowywać się do prac nad kolejnym filmem, pierwszym, który miał być kręcony w Stanach Zjednoczonych. Sergio nie planował jednak następnego westernu, miał już dość Dzikiego Zachodu i dla odmiany chciał zrobić film gangsterski. Amerykańscy producenci byli przeciwni – nie po to rozpoczynali współpracę z reżyserem mającym opinię specjalisty od westernów, żeby nakręcił dla nich coś innego. Strony finalnie doszły do kompromisu. Leone zgodził się, że w pierwszej kolejności weźmie się za Dziki Zachód, a później producenci dadzą zielone światło gangsterskiemu projektowi. Włoch wywiązał się ze swojej części umowy, druga strona już mniej: po wielu przejściach „Dawno temu w Ameryce” trafiło do kin ostatecznie dopiero w 1984 roku.

Sergio Leone przystępując do pisania scenariusza postanowił, że nowy western będzie zupełnie inny niż „Dolarowa Trylogia”. Chciał stworzyć quasi historyczny epos osadzony w realiach Dzikiego Zachodu. Inspirował się wieloma westernami, które w tamtym okresie oglądał pasjami, a najbardziej słynnym „W samo południe” oraz „Johnnym Guitar” z Joan Crawford i Sterlingiem Haydenem (odradzam seans – film źle zniósł próbę czasu).

Do pomocy w pisaniu udało mu się ściągnąć dwa młode talenty – zakochanego w jego twórczości krytyka filmowego Dario Argento (późniejszy twórca legendarnej „Suspirii”) oraz młodego reżysera, który mimo dwóch filmów na koncie pozostawał bez pracy i desperacko poszukiwał jakiekolwiek „fuchy”. Mowa tutaj oczywiście o Bernardo Bertoluccim (późniejszych dokonań tego pana nie muszę chyba przedstawiać).

W trójkę stworzyli rozbudowany treatment, na bazie którego Leone wraz z Sergio Donattim napisali właściwy scenariusz. W pewnym momencie pojawił się jednak poważny dylemat – zanosiło się bowiem na to, że gotowy film może trwać nawet pięć godzin. Leone absolutnie nie mógł sobie na to pozwolić, jednak nie chciał też stracić tego niepowtarzalnego rytmu opowieści. Scenarzyści przystąpili więc do bardzo trudnej i wymagającej chirurgicznej precyzji operacji skracania. Cięcie trwało również w czasie zdjęć i montażu – do finalnej autorskiej wersji „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” nie weszła np. nakręcona już scena, w której Harmonijka dostaje w skórę od szeryfa  (pierwotnie miała znaleźć się przed pierwszym spotkaniem z Cheyennem).

charles3

Clint odjeżdża w siną dal

Naturalnym kandydatem do roli tajemniczego rewolwerowca bez przeszłości był rzecz jasna Clint Eastwood. Leone gorąco namawiał go do udziału. Aby przekonać gwiazdora do przyjęcia propozycji z pasją dziecka odgrywał całą początkową sekwencję oczekiwania na pociąg, szczególnie wiele miejsca poświęcił wątkowi rzezimieszka próbującego rozprawić się z hałasującą muchą. Nie wywarło to jednak zbyt dobrego wrażenia na Clincie, który dodatkowo miał dość grania niemal tej samej postaci po raz czwarty. Zwłaszcza, że znów bohaterowie drugoplanowi byli znacznie ciekawsi niż teoretyczny protagonista. Dlatego też odrzucił propozycję i zamiast tego wystąpił w „Powiesić go wysoko”, gdzie miał okazję wcielić się w bardziej niejednoznaczną postać (notabene to bardzo dobry film – ideologicznie typowo amerykański i praworządny, ale w warstwie realizacyjnej bardzo „włoski”).

Rola Człowieka z Harmonijką powędrowała ostatecznie do Charlesa Bronsona, który w końcu raczył wystąpić w filmie Leone. Na planie był równie tajemniczy, co jego bohater – nie integrował się z  resztą ekipy i w czasie, gdy czekał na swoją scenę stał gdzieś w kącie i podrzucał sobie piłeczkę. Nie przeszkodziło mu to jednak uzyskać statusu legendy kina – stał się chyba najbardziej znanym Amerykaninem europejskiego kina. Co ciekawe, Włosi nadali mu kąśliwy, ale nacechowany pozytywnie przydomek „Brutto”, czyli brzydki. Z czasem doczekał się też uznania w swojej ojczyźnie.

plan2

W erze „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” Leone mógł pozwolić sobie na luksus zakontraktowania samego Henry’ego Fondy, czyli jednego z największych amerykańskich gwiazdorów tamtych czasów. Aktor kojarzony był w głównej mierze z rolami szlachetnych typów, których matki stawiały za wzór swoim synom. Dlatego też Sergio zaangażował go do roli bezlitosnego i pozbawionego ludzkich uczuć Franka. Liczył, że uda mu się zaszokować amerykańską publiczność tą decyzją obsadową.

Szczypta geniuszu i tragedia

Już w czasie prac nad pierwszą „Garścią Dolarów” Leone chciał, aby muzyka była jak najlepiej zgrana z obrazem. Uważał, że najlepszym rozwiązaniem byłoby odtwarzanie na planie melodii, które będą się w tym miejscu znajdowały w gotowym filmie. Wtedy rzecz jasna nie było to możliwe, gdyż muzyka powstała dopiero po zakończeniu zdjęć. Przy drugim filmie – z racji ekspresowego tempa prac – również nie było możliwości, aby Ennio Morricone dostarczył wcześniej partyturę. Na etapie „Dobrego, złego i brzydkiego” udało się zbliżyć do ideału – podczas kręcenia finałowej sekwencji na cmentarzu Leone doskonale wiedział, jaki będzie podkład muzyczny. Jednak marzenia w pełni ziściły się dopiero na planie „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Morricone napisał całą partyturę przed rozpoczęciem zdjęć, udało się ją również wcześniej nagrać – aktorom i całej ekipie na planie przez cały czas towarzyszyła więc adekwatna muzyka, która nadawała rytm całej opowieści, również podczas montażu.  

Przy komponowaniu, Morricone zastosował genialne w swojej prostocie rozwiązanie. Napisał temat przewodni dla każdej z głównych postaci, a następnie wraz z rozwojem akcji łączył i modyfikował te melodie. Nie muszę chyba dodawać, że dało to niesamowity efekt.

plan_1

Włoski kompozytor był w tym okresie pod dużym wrażeniem twórczości awangardowego amerykańskiego artysty, Johna Cage’a, którego jedna z kompozycji składała się wyłącznie z naturalnych dźwięków. Morricone postanowił ten sam trick zastosować w słynnej scenie oczekiwania na pociąg. Skrzypiące deski, wiatrak i telegraf doskonale sprawdziły się w roli instrumentów muzycznych, tworząc niesamowity klimat.

Z realizacją prologu wiąże się tragiczna historia. Jeden z trzech biorących w niej udział aktorów, Al Mulock popełnił bowiem samobójstwo wyskakując z hotelowego okna. Gdy go znaleziono ubrany w był w swój filmowy kostium. Nie zostawił żadnego listu, do dziś nie ma więc pewności, co skłoniło go do tego dramatycznego kroku. Jedna z hipotez mówi,  że Mulock odebrał sobie życie, gdyż w czasie zdjęć w Hiszpanii nie mógł zdobyć narkotyków, bez których nie był w stanie normalnie funkcjonować.

Niekończąca się opowieść

Finalna wersja „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” trwała 166 minut. Wytwórnia Paramount uznała, że jest to zbyt wiele, jak na gust amerykańskich widzów i postanowiła skrócić film o szesnaście minut (wycięto m.in. ostatnią scenę z udziałem Cheyenne’a – nie żartuję!). Taka wersja poniosła jednak klapę w jankeskich filmach. Tym samym akcje Leone mocno spadły. Dopiero po latach jego opus magnum zyskało za oceanem należną renomę. Na Starym Kontynencie poszło znacznie lepiej – dobre recenzje szły w parze z zadowalającymi wynikami kasowymi. Szczególnie zachwycona była francuska zbuntowana młodzież z bogatych domów spod znaku „rewolucji” 1968 roku. Dzisiaj trudno jest zaś znaleźć fana westernu, który pałałby niechęcią do „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”.   

plan3

Leone w ciągu pięciu lat nakręcił aż cztery filmy. Potem jednak znacznie zwolnił tempo. W 1971 roku do kin trafiła „Garść Dynamitu” z Jamesem Coburnem. Potem Sergio poświęcił wiele lat na przygotowania do nakręcenia swojego wymarzonego „Dawno temu w Ameryce”. Zmarł w trakcie prac nad wojennym „Leningradem”. Mimo skromnego dorobku, Włoch uważany jest za jednego z największych reżyserów XX wieku. Udało mu się bowiem nie tylko zrewolucjonizować western, ale przede wszystkim zmienić język kina.

Wszystkie omawiane przeze mnie westerny Sergio Leone trafiły do kin w latach sześćdziesiątych. Od tamtej pory powstało jeszcze bardzo wiele produkcji tego gatunku. Większość z nich nie ma jednak startu do tych rewolwerowych kołysanek. „Dolarową Trylogia” mimo kilku niedociągnięć i słabszych momentów ciągle ogląda się doskonale – z pewnością co kilka lat będę do tych westernów wracał. „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” jest zaś jednym z niewielu filmów, które prawdopodobnie nigdy mi się nie znudzą. Przy pisaniu niniejszego artykułu obejrzałem go dwa razy w przeciągu kilku dni. I mam już ochotę na powtórkę.

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – ZA GARŚĆ DOLARÓW

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – ZA KILKA DOLARÓW WIĘCEJ

Rewolwerowe kołysanki Sergio Leone – DOBRY, ZŁY I BRZYDKI 

REKLAMA