search
REKLAMA
Nowości kinowe

Promised Land

Krzysztof Połaski

24 kwietnia 2013

REKLAMA

Jeżeli oglądaliście „Jay i Cichy Bob kontratakują”, to doskonale wiecie, jak układa się współpraca na linii Gus van Sant – Matt Damon, oraz jak wygląda reżyserowanie przez kopistę słynnej „Psychozy”. Ale teraz na poważnie, nie spodziewajcie się tutaj dzieła na miarę „Buntownika z wyboru”, zresztą mam wrażenie, że „Promised Land” nawet do tego miana nie aspirował.

Akcja w „Promised Land” jest powolna, wręcz ślamazarna. Gus van Sant, co zrozumiałe, narzucił filmowi swój styl, a więc jest spokojnie. Nie wykluczam, że dla niektórych nawet zbyt spokojnie. Historia jest jakby opowiedziana półszeptem, bez większego wysiłku. Tak, jakbyśmy siedzieli na sielskiej polanie w małym miasteczku i podziwiali miniaturowe konie. Być może ten obraz wyglądałby inaczej, gdyby Matt Damon zrealizował swoje pierwotne założenie i uczynił z tego filmu swój reżyserski debiut. Tak się jednak nie stało, a ja nie podejmę się oceny tego, czy to dobrze, czy źle, bo bardzo lubię tę flegmatyczność urodzonego w Louisville reżysera.

Matt Damon i John Krasinski napisali bardzo współczesną, mocno osadzoną w rzeczywistości tu i teraz, dotykającą tak naprawdę nas wszystkich, historię. A rzecz się rozchodzi o gaz łupkowy, problem bardzo dobrze znany także w naszym kraju, gdzie do sierpnia 2012 roku Ministerstwo Środowiska wydało 111 koncesji na poszukiwanie alternatywy dla surowca od Gazpromu. Posiłkując się dalej danymi z Wikipedii, globalny rynek gazu z łupków w roku 2011 był warty 27 miliardów dolarów. I wartość ta z pewnością rośnie.

Wydobywanie gazu łupkowego nie odbywa się bez kontrowersji. Są to wątki poruszone w filmie, czyli możliwość zatrucia wód gruntowych podczas szczelinowania oraz szkodliwość łupków dla zwierząt, a nawet ludzi, co w styczniu 2012 roku, na podstawie badań 24 gospodarstw rolnych, stwierdzili badacze z Uniwersytetu z Massachusetts. W polskich mediach problem gazu łupkowego praktycznie nie istnieje, tylko czasem pojawi się jakaś lakoniczna informacja. W Stanach Zjednoczonych to wygląda jednak zupełnie inaczej, tam pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami gazu trwa prawdziwa walka. Jak opowiadał Matt Damon na konferencji prasowej tego obrazu podczas Berlinale, bywało, iż na plan zdjęciowy w Pensylwanii przybywali zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy łupków, i wszyscy mieli nadzieję, że to właśnie ich racja zostanie pokazana w filmie jako ta słuszna. Ja od tej całej dyskusji się odcinam, mam za małą wiedzę w tej materii, aby móc opowiedzieć się po jednej, lub drugiej stronie, jednak trzeba zaznaczyć, że w przypadku „Promised Land” mamy do czynienia z obrazem, który powstał na wyraźne zamówienie jednej ze stron. Której? Fakt, że film powstał m.in. z pieniędzy pochodzących ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, czyli kraju ropą płynącym, czyni z niego propagandową broń w rękach przeciwników łupków.

Porzućmy jednak politykę i wróćmy do tego co nas wszystkich bardziej interesuje, czyli do filmu. Scenarzyści obrazu postanowili samych siebie obsadzić w głównych rolach męskich, oczywiście po przeciwnych stronach barykady. Steve Butler (Matt Damon) na pierwszy rzut oka to dobry chłopak, a do tego wszystkiego, jak dowiadujemy się na początku filmu, jest niezwykle skuteczny w swojej robocie, dlatego po wykonaniu ostatniej misji czeka na niego awans. Jako, że sam pochodzi z małego miasteczka doskonale rozumie mieszkańców i potrafi ich przekonać, że godząc się na wydzierżawienie ziemi firmie Global otrzymają pieniądze tak naprawdę za nic, a przecież pieniądze są im niesamowicie potrzebne, ot chociażby po to, aby zabezpieczyć przyszłość swojego dziecka, lub aby sprawić sobie sportowy samochód, a co! Kto bogatemu zabroni? Przecież gaz łupkowy ma zapewnić wszystkim zyski idące w miliony! Steve to swój chłop, umie się porządnie zabawić budząc się rano w domu ładnej nauczycielki, ma gest stawiając wszystkim w barze kolejkę, więc jak go tutaj nie kochać? Z drugiej strony sprawia jednak wrażenie znużonego swojego pracą i jakby coraz mniej wierzącego w to co mówi. Dopada go wypalenie, jego wdzięk i ciągle ta sama gadka w coraz mniejszym stopniu działają na miejscowych.

Właśnie wtedy do akcji wkracza Dustin Noble (John Krasinski). On jest taki sam jak Steve, tylko, że… lepszy! Do tego ma w sobie więcej wigoru i energii. Dustin jest ekologiem, pojawia się w miasteczku dokładnie wtedy, gdy gazowi sprzeciwia się emerytowany naukowiec, obecnie będący nauczycielem. O tym, czy miasteczko zgodzi się na odwierty firmy Global zadecyduje referendum, a młody ekolog jest na dobrej drodze, aby osiągnąć swój cel. Steve i jego współpracownica Sue (świetna Frances McDormand!) nawet dają mu łapówkę, którą ten wykorzysta w zupełnie innych celach niż się „gazownicy” spodziewali… Walka pozornie toczy się o czyste środowisko, tylko kto tak naprawdę ma czystsze intencje?

Wielu recenzentów narzeka na wątek miłosny, a szczególnie na rywalizację o nauczycielkę Alice (Rosemarie DeWitt) pomiędzy Stevem a Dustinem. Problem w tym, że tej rywalizacji… praktycznie nie ma. Bo jedno wyjście na piwo ekologa z nauczycielką trudno nazwać staraniami o jej względy. Jej relacje z bohaterem kreowanym przez Matta Damona są już zdecydowanie bardziej wyraziste i wiadomo, o co w nich chodzi. I tutaj faktycznie, można czepiać się tego czy jest to wątek potrzebny, czy zupełnie zbędny. Moim zdaniem, w żadnym stopniu nie zawadza, tylko pokazuje, że Steve ma uczucia, jest człowiekiem z krwi i kości, a nie korporacyjną maszyną z wyuczonymi na pamięć formułkami. Najdobitniej świadczy o tym scena, gdy Steve, po „wzruszającej” przemowie pokrzywdzonego przez Global Dustina, wychodząc z pubu rzuca do Alice zdanie „nie jestem złym człowiekiem”.

„Promised Land” to film, który bardzo dobrze się ogląda, w dodatku całość jest dobrze napisana i przyzwoicie zagrana. Na pochwałę zasługują również zdjęcia, mnie szczególnie urzekły te ukazujące z lotu ptaka samochodowe podróże bohaterów. Ale nic więcej. Nie łudźmy się: nie jest to ani najlepszy film Gusa van Santa, ani nie jest to najlepsza rola Matta Damona – co próbują nam wmówić marketingowcy na plakacie. Zresztą wiara w hasła z plakatów filmowych jest porównywalna do wiary w dziewictwo aktorek porno.

W Stanach Zjednoczonych obraz ten okazał się klapą, podobnie w Polsce. Sukcesu nie zapewniło nawet zakwalifikowanie do festiwalu filmowego w Berlinie. I na drugi raz Gus van Sant powinien lepiej zadbać o casting, bo to chyba źle, gdy aktorka mająca za zadanie zauroczyć głównego bohatera, wypada gorzej od obecnej gdzieś na dalszym planie, żeby nie powiedzieć statystującej, uroczej blondynki, Sary Lindsey.

REKLAMA