search
REKLAMA
Analizy filmowe

Po prostu… mistrzostwo – o MISTRZU Paula Thomasa Andersona

Andrzej Brzeziński

8 sierpnia 2013

REKLAMA

Na jego filmy mógłbym czekać latami. I tak jest zresztą w istocie. Paul Thomas Anderson nie rozpieszcza swoich widzów i nie wypuszcza swoich dzieł taśmowo. Ale to ma swoje dobre strony. Bez wątpienia widz ma wtedy poczucie, że nie wciska mu się czegoś zrobionego na siłę, czuje się doceniony, gdy otrzymuje obraz wizualnie i fabularnie dopieszczony pod każdym względem. Tak tworzy się rozpoznawalną markę, jaką niewątpliwie już od jakiegoś czasu jest nazwisko Andersona.

Bo Paul Thomas Anderson jest już klasykiem. Jeżeli ktoś miał wątpliwości po „Boogie Nights” czy „Magnolii”, to po seansie „Aż poleje się krew” z pewnością posypał głowę popiołem. Bez wątpienia mamy dziś przed sobą reżysera godnego rychłego włączenia do kanonu światowej kinematografii. Kiedyś Anderson był porównywany do Roberta Altmana i Todda Solondza jako bystry obserwator amerykańskiego społeczeństwa. Obecnie mówi się o nim jako o następcy samego Stanleya Kubricka, z zamiłowaniem do skrupulatności, przydługich ujęć i specyficznego poczucia humoru. Nic zatem dziwnego, że za każdym razem oczekuje się arcydzieła podpisanego jego nazwiskiem. Oczekiwaniu na kolejne dzieło zawsze towarzyszą wielkie emocje, graniczące wręcz z rosnącą ekscytacją. Byłem pewny, że Anderson znowu pokaże klasę i nie zawiedzie. I może właśnie ta pewność mnie zabiła, bowiem moja reakcja na „Mistrza” była co najmniej nieadekwatna do oczekiwań. Owszem, wiedziałem, że mam do czynienia z czymś niezwykłym, ale za cholerę nie potrafiłem tego w żaden sposób przetrawić. I chyba tak jest do tej pory. Poniekąd z tego powodu – ale i również z rozczarowania brakiem rzetelnych tekstów na temat najnowszego dziecka Andersona – postanowiłem przyjrzeć się „Mistrzowi” bliżej. Może ta recenzja pomoże mi – albo i Wam – jakoś uporządkować myśli i odpowiednio go ocenić.

Zacznijmy od samego początku. Kiedy pojawiły się pierwsze pogłoski sugerujące, że scenariusz następcy arcygenialnego „Aż poleje się krew” ma luźno opierać się na historii życia L. Rona Hubbarda – autora opowiadań fantasy i science fiction, ale znanego przede wszystkim jako założyciela Kościoła Scjentologicznego – zawrzało. Zresztą tworzenie filmu o jakiejkolwiek religii wiąże się z dużym prawdopodobieństwem kontrowersji, a zwłaszcza jeśli chodzi o bardzo wpływową i destrukcyjną sektę, jaką twór Hubbarda jest bez wątpienia określany. Ta organizacja, określająca się jako religijna, jest poświęcona propagowaniu rozwoju ducha ludzkiego oraz programom doradztwa i rehabilitacji. Wielu członków tej organizacji twierdzi, że nauki Hubbarda (zwane w terminologii scjentologicznej „technologią”) uwolniły ich od uzależnień, depresji, nerwic, chorób psychicznych i innych kłopotów. Oferta takich kursów czy praktyk scjentologicznych nie jest bezpłatna – droga do „zbawienia” jest długa i bardzo kosztowna, dlatego scjentologia nazywana jest „religią bogatych”. Od samego początku swojego istnienia scjentologia była przedmiotem wielu kontrowersji, ataków oraz krytyki, głównie ze strony kościoła katolickiego, jak i środowisk lekarskich, głównie psychologów. Jej działalność zdelegalizowano całkowicie lub częściowo w niektórych krajach Europy (np. Francja, Niemcy). Co więcej jest oskarżana o przestępczość gospodarczą i stosowanie terroru psychicznego oraz o łamanie praw człowieka. Kary względem tych, którzy próbują odejść od nauczania i członkostwa, są bardzo wysokie. Jest to również sekta wrogo nastawiona do tych, którzy ośmielają się ją krytykować.

Fakt, że powstaje film w jakikolwiek sposób nawiązujący do scjentologii, prawdopodobnie wystarczył, aby produkcja filmu już na bardzo wczesnym etapie została wstrzymana. Anderson nie miał łatwo. Scjentologów określa się jako bardzo wpływowych w środowisku Hollywood, stąd przypuszczenia, że sekta mogła zablokować produkcję filmu w obawie przed tym, że twórcy w niekorzystnym świetle przedstawią jej założyciela. Zatem z „niewyjaśnionych” przyczyn studio Universal odmówiło reżyserowi obiecanych 35 milionów dolarów. Na szczęście znalazł się ktoś, komu nie straszny jest scjentologiczny szantaż, i bez problemu wyłożył kasę na rozpoczęcie zdjęć do filmu. Tym inwestorem była Megan Ellison, dziedziczka fortuny Larry’ego Ellisona, miliardera i szefa firmy Oracle, trzeciego pod względem przychodów sprzedawcy oprogramowania na świecie, zaraz po firmach Microsoft i IBM. Ellison od jakiegoś czasu zaczęła się interesować kinem, jest bowiem założycielką firmy producenckiej Annapurna Pictures, która dofinansowywała „Prawdziwe męstwo” braci Coen, ale również „Zero Dark Thirty” Kathryn Bigelow czy „Killing Them Softly” Andrew Dominicka. Zatem pozostało tylko czekać i z niecierpliwości obgryzać paznokcie.

I udało się. Film swoją premierę miał na festiwalu w Wenecji, gdzie włączony został do konkursu głównego praktycznie w ostatniej chwili, co nie przeszkodziło w typowaniu go na faworyta do Złotego Lwa. Oczywiście – co było do przewidzenia – kościół scjentologiczny potępił najnowszy film Andersona, co niezamierzenie stało się dobrym chwytem marketingowym. Widzowie bili na film drzwiami i oknami. Jednak tłumy na seansach nie przeniosły się na gorącą dyskusję o samym filmie. Pierwsze głosy były bardzo zdawkowe, żeby nie powiedzieć ostrożne. Jak na tak oczekiwane dzieło, zaczęło się robić o „Mistrzu” zbyt cicho. Filmy Andersona nigdy nie należały do łatwych w odbiorze, ale przy „Mistrzu” reżyser przeszedł samego siebie. I nic dziwnego. Może gdyby otwarcie przyznał, że to film o scjentologach, to ludzie wiedzieliby, jak go zaszufladkować. Po raz kolejny mamy do czynienia z filmem, który da się rozumieć na kilka sposobów, ale chyba po raz pierwszy w karierze Andersona z filmem, który jednocześnie tak ciężko zrozumieć.

Zacznijmy jednak od związków „Mistrza” ze scjentologią, które są przecież tak odczuwalne w trakcie seansu. Wspomniałem już, że postać Lancastera Dodda, świetnie sportretowana przez Philipa Seymoura Hoffmana, jest luźnym nawiązaniem do  istniejącego naprawdę L. Rona Hubbarda – założyciela kościoła scjentologicznego. Nawiązań jest całkiem sporo. Można bowiem wyłapać takie niuanse, że Dodd, podobnie jak Hubbard, był kilkakrotnie żonaty (i później te żony występowały przeciwko niemu), że wyjechał do Anglii, gdzie rozprzestrzeniał swoje poglądy głównie poprzez książki. Lubił tworzyć swoje dzieła na morzu i miał spore zamiłowanie do prędkości, co skończyło się dla niego wypadkiem na motocyklu, w którym doznał dotkliwych uszkodzeń ciała. Podobnie jak Hubbard, Dodd przedstawiał się jako pisarz, lekarz oraz fizyk jądrowy. I tutaj ciekawostka: prawdziwy Hubbard tak naprawdę wymyślił sobie, że jest fizykiem nuklearnym. Było to ważne, w końcu jego religia miała opierać się na nauce – do rozwinięcia scjentologii (co trzeba tłumaczyć nie inaczej jak „nauka o nauce”) musiał mieć autorytet naukowca z głęboką wiedzą. Rzeczywistość była jednak o wiele skromniejsza. Co prawda Hubbard brał udział w zajęciach dotyczących fizyki jądrowej na George Washington University w Waszyngtonie, ale nie radził sobie z przyswojeniem wiedzy i po pewnym czasie został wykreślony z listy uczęszczających. Dziś oczywiście scjentolodzy zaprzeczają temu, że ich guru miał problemy z edukacją. W filmie również dostajemy sygnały, że Lancaster Dodd nie jest tak naprawdę człowiekiem oczytanym, a już na pewno posiadającym jakiekolwiek stopnie naukowe.

Jednak to, co się najbardziej rzuca w oczy, to sposób badania, swoistego eksperymentu, którego uczestnikiem jest główny bohater. Badanie to w  pewnym sensie przypomina coś w rodzaju wywiadu. Freddie odpowiada na serię powtarzających się po sobie tych samych pytań, mających wywołać u niego pożądaną przez Dodda reakcję. Anderson wzorował się tutaj na kontrowersyjnym badaniu zwanym procesem audytowania. Badanie to z założenia ma pomagać ludziom pozbyć się brzemienia określonych traumatycznych zdarzeń, a w zasadzie ich zapisów w umyśle (zwanych w scjentologii engramami), które najczęściej związane są z bolesnym doświadczeniem z przeszłości, ale wypartym na tyle, że osoba ta nie jest w stanie sobie go przypomnieć, a mimo to reaguje emocjonalnie na podobne sytuacje. Audytor, czyli ktoś taki, jak filmowy Dodd, zadaje osobie audytowanej pytania lub wydaje polecenia, które mają na celu wywołać „powrót” danej osoby do określonego zdarzenia (a co za tym idzie – do przypomnienia go sobie) i przeżycia go wielokrotnie na nowo, aż do momentu, gdy znikną reakcje emocjonalne. Końcowym stanem emocjonalnym jest ulga, czasem nawet euforia i pełne zrozumienie swoich wcześniejszych irracjonalnych zachowań. Obecnie audytowanie jest długotrwałym procesem i może kosztować wiele tysięcy dolarów. Anderson w swoim filmie, przekształcając nieco formę zadawanych pytań, nawiązał do wczesnych technik opracowanych przez Hubbarda, które guru testował na nowych rekrutach do swojego kościoła. W filmie możemy odnotować posługiwanie się hipnozą i wielokrotne wspominanie o reinkarnacji, które również pojawiają się w scjentologii. Oczywiście Anderson nie mówi wprost o całej tej scjentologii, że to jest złe, szkodliwe i w jakikolwiek sposób kretyńskie, aczkolwiek da się odczuć, że puszcza do nas oko z ekranu. Ta sztuka udaje się niewielu twórcom, za co Andersonowi należą się bez wątpienia słowa uznania.

Jednak „Mistrz” to nie tylko film o twórcy scjentologii, czy też po prostu film inspirowany jego biografią. Anderson przy powstawaniu skryptu do swojej kolejnej produkcji inspirował się również dokumentem „Let There Be Light” Johna Hustona, traktującym o krytycznych skutkach, jakie wywarła na amerykańskich żołnierzach i ich psychice II wojna światowa, czyli o czymś w rodzaju ówczesnego „syndromu wojny w zatoce”, a fachowo określanym mianem shellshocku. Pod tym względem można rozpatrywać „Mistrza” jako film antywojenny. Już od pierwszych scen oglądamy bowiem ogromne zniszczenia, jakie wywołuje wojna. I wcale nie mam na myśli zrujnowanych krajobrazów, pełnych zburzonych budowli, a bardziej o zniszczeniach w ludzkiej psychice. Anderson w tych kilku początkowych scenach, pokazując pijanych żołnierzy, a później ich zagubione twarze tuż po powrocie, świetnie oddał ducha powojennej Ameryki. Pojawia się również tutaj problem alkoholizmu, który zobrazowany został na podstawie opowieści o alkoholowych doświadczeniach Jasona Robardsa, którymi aktor raczył Andersona podczas zdjęć do „Magnolii”. Zatem najnowsze dzieło już od samego początku nie dało się łatwo zaszufladkować.

Dopiero po kilku seansach uzmysłowiłem sobie, że „Mistrz” to tak naprawdę typowy dla Paula Thomasa Andersona film opowiadający o relacjach międzyludzkich i o tym, jak te relacji nie pozostają na siebie obojętne. Po raz kolejny twórca „Magnolii” ukazuje nam zderzenie dwóch bardzo od siebie różnych światów, które jakaś niezrozumiała siła pcha ku sobie. Po raz kolejny jesteśmy świadkami konfrontacji dwóch nieprzeciętnych indywidualności, pojedynku męskich charakterów. Jednak Anderson zrobił wszystkim psikusa i – by skomplikować całą sprawę – zaczął podkreślać w wywiadach, że chciał przede wszystkim opowiedzieć historię miłosną. Czy tak jest w rzeczywistości? Nie wykluczam, ale o tym później. Początkowo wydawało mi się, że nie dam się tak łatwo zwieść zapewnieniom reżysera. Owszem, relacja głównych bohaterów oparta jest na wzajemnej fascynacji, ale bez wątpienia ich zażyłość można rozpatrywać na wielu poziomach. Miesza się tutaj zafascynowanie ucznia mistrzem, jak to było chociażby w „Hard Eight”, ale i rozpaczliwość syna odrzuconego i zabiegającego o względy wszechwładnego ojca, czyli motyw znany z „Aż poleje się krew”. Mamy tutaj również konflikt na tle religijnym, gdzie zwykłe laickie, wręcz prostackie myślenie ściera się z natchnionym intelektem. Przyjrzyjmy się zatem głównym bohaterom, aby spróbować zrozumieć ich skomplikowaną relację.

Jednym z nich jest Freddie Quell. Pozostawiony sam w sobie wraz ze swoimi wojennymi koszmarami, które próbuje zagłuszyć alkoholem, nie potrafi odnaleźć się w zwykłej codzienności. Czego nie dotknie, zawala – przez swoje wybuchy agresji i nieustanny maraton pijaństwa traci kolejne prace. Jest zagubionym człowiekiem, nieprzystosowanym do życia, wręcz odhumanizowanym przez wojnę i zniewolony przez nałóg. Freddie rozpaczliwie szuka bliskości, zrozumienia i przede wszystkim ukojenia dla swojej niespokojnej duszy. W swoich poszukiwaniach wydaje się na tyle zdesperowany, że jest gotowy zawierzyć czemuś, czego do końca nie rozumie. I w tym momencie pojawia się światełko nadziei, ktoś podaje mu pomocną dłoń. Oto bowiem bowiem pojawia się Lancaster Dodd, założyciel zgromadzenia o charakterze naukowo-religijnym The Cause (Sprawa).

Freddie poznaje swojego Mistrza dosłownie w ostatniej chwili. Jeszcze moment, a upadłby na samo dno, pogrążając się zamroczony chorobą alkoholową. Mimo początkowej nieufności i absurdalności całej tej szopki ze Sprawą, której nie do końca rozumie, zwyczajnie w to wchodzi. Tak bardzo pragnie złapać w ręce tą wymykającą się nić porozumienia, uwierzyć w złudzenie rodzinnego ciepła czy po prostu zwykłej przydatności, poczucia bycia kimś i z kimś, że nie zważa na pranie mózgu, jakim poddaje go Dodd w swoich „testach i ćwiczeniach”. Samotność  i wojna skrzywiły go do tego stopnia, że przyjmuje rolę kogoś w rodzaju królika doświadczalnego. Jednak ta wątpliwa terapia działa na niego stymulująco. Freddie otwiera się przed Mistrzem i, chociaż nie umie tego nazwać, otwiera się też na siebie, uzewnętrznia się ze swoją wrażliwością i zaczyna wyrażać swoje emocje. I tutaj rodzi się coś na zasadzie fascynacji między nim a Mistrzem, jednak każdego z nich fascynuje co innego. Freddiego fascynuje to, czego tak naprawdę nie rozumie. Nie pojmuje słów, które wypowiada Lancaster, ale rezultat, jaki na nim one wywołują, przynosi mu ukojenie. Co więcej, Dodd jawi się mu jako człowiek sukcesu, z pomysłem na własny wizerunek i potrafiący roztoczyć wokół siebie złudzenie autorytetu i atmosferę tajemniczości, która hipnotyzuje i przyciąga. Swoją charyzmą umie zjednywać sobie ludzi, sprawiając, że potrafią uwierzyć w każde jego słowo, nawet jeśli wzbudza ono wątpliwości. I prawdopodobnie to właśnie fascynuje Freddiego. Z kolei to, co przyciąga Dodda do Freddiego, to jego indywidualność. Quell to inny typ człowieka, z którym Dodd nie miał wcześniej do czynienia i którego również nie do końca rozumie. Freddie jest uosobieniem zwierzęcej natury i dzikiej wolności, którym Dodd w swoich naukach zaprzecza. Jest niezależny, potrafi łamać wszelkie reguły, cieszyć się z głupot i kierować się własnymi popędami, zamiast je w sobie zwalczać. Dla Lancastera jest on idealnym przedmiotem do badań i tablicą,  z której można zetrzeć zapisane dotąd informacje, żeby zapisać ją na nowo.

I tutaj pojawiają się rysy na ich relacji. Ich fascynacja oparta jest na nieporozumieniu, które kiedyś musi dać o sobie znać. To dwa różne światy, które spotkały się przez przypadek i które – zamiast zatrzymać się – powinny poruszać się dalej po swoich orbitach. W dodatku im dalej Freddie zagłębia się w samego siebie, im bardziej angażuje się w Sprawę, tym większe rodzą się w jego głowie pytania i wątpliwości. Zaczyna dostrzegać słuszność krytyki wobec osoby Dodda, na którą sam zresztą reaguje agresywnie. Dostrzega, że jego Mistrz nie jest do końca szanowany, zwłaszcza przez jego syna, który jawi się Freddiemu jako postać dwulicowa. I, co najważniejsze, ów Mistrz zaczyna jawić się jako gigant na glinianych nogach, idealny obraz, na którym zaczynają pojawiać się rysy. Im bardziej chce on otworzyć Freddiemu oczy na swoje prawdy, tym bardziej otwiera mu je na jego własne wady. Na jego bezradność wobec krytyki w niego wymierzonej. Obnaża przed nim swoją słabość. Nie widzimy tego dokładnie, Anderson nie wykłada wszystkiego na tacy, nie kreśli niczego grubą kreską. Wszystko oparte jest na drobnych niuansach, które rozgrywają się pomiędzy Doddem a Freddiem oraz w decyzjach, które podejmują bohaterowie. Nie mamy tutaj takiego stopniowania napięcia, jak choćby w „Magnolii”, które dosłownie rozsadzało widza, zbliżając go do wielkiego finału. Tutaj odliczanie do tego najważniejszego momentu w filmie odbywa się szeptem. Jednak nie doczekamy się tutaj deszczu żab ani rozlewu krwi. Katharsis przychodzi po cichu, jakby nieśmiało.

W kulminacyjnym momencie, podczas kolejnego z „ćwiczeń”, Freddie po prostu wsiada na motocykl i odjeżdża. Tylko tyle i aż tyle. Wygrywa niezależność. I w następstwach tego wydarzenia Mistrz ponownie obnaża swoją słabość. Przy ponownym spotkaniu ten wielki wizjoner przyznaje, że potrzebuje Quella i że ten jest niejako jego mistrzem. Co więcej, boi się on rozłąki z nim, do tego stopnia, że jeśli ten odejdzie, to nie chce go więcej widzieć. Bo zazdrości mu wolności i potrzebuje choćby przez jego obecność czuć tę niezależność. Potrzebuje również poczucia władzy, jaką – jak mu się wydawało – posiadał nad Freddiem w ostatniej scenie, gdy Freddie leżał z nagą kobietą i zadawał jej te same pytania, które zadawał mu wcześniej Mistrz, niejako parodiując jego „proces”. Daje wyraz tego, że już go nie potrzebuje, że uwolnił się od wpływu Lancastera, ale jednocześnie świadczy to o tym, jakie piętno odcisnęła nad nim ta znajomość i że w pewnym sensie nigdy o nim nie zapomni. Paul Thomas Anderson sugeruje w wywiadach mniej więcej coś podobnego: „Przechodzą wspólnie wiele, ale zaczynają tak samo i kończą tak samo”. Może właśnie o tym jest ten film. O zmaganiu się z życiem, swoim własnym, ale również i czyimś, z jego wszystkimi problemami. Pomimo nadziei, ostatecznie nie prowadzi to do żadnego rozwiązania. Człowiek niestety zdolny jest do kończenia jakichkolwiek znajomości w ogromie niedopowiedzeń lub nieporozumień. Po prostu, bez słowa wyjaśnienia. Ot tak, bo podskórnie czujemy, że coś tu nie gra, albo że coś się wypaliło. I tak się dzieje nawet jeśli wydaje się nam, że ta znajomość bez wątpienia zmieni nasze życie, że będzie tą na zawsze. I w ten właśnie o to sposób nasze relacje z innymi ludźmi nie prowadzą tak naprawdę do niczego. Czy to chciał nam powiedzieć reżyser? Czy zatem Freddie czuł, że coś tu nie gra, czy zwyczajnie jego fascynacja wygasła. A może w grę właśnie wchodzą tutaj o wiele głębsze uczucia. Może to właśnie tu odzywa się sugerowany przez Andersona wątek miłosny?

A jak jest z tą historią miłosną? Zamiast doszukiwać się tutaj wątków homoseksualnych, ja widziałbym tu raczej skomplikowaną relację Boga z człowiekiem. Dlaczego wspominam o tym w kontekście miłości? Bo przecież religia chrześcijańska oparta jest głównie na miłości do bliźniego swego, ale również do Boga, którego nazywa się także miłością. „Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4,16b). Myśl, że Bóg jest miłością, wyraża najgłębszy sens tego, kim Bóg jest i jaki jest – tego uczy nas Kościół, prawda? Miłość to nie tylko cecha Boga: Bóg nie tylko miłuje, ale również jest miłością. Miłość ma swoje źródło w Nim, w Jego istocie. Zapewne każdy w tym miejscu uśmiechnie się z politowaniem, ale spróbujmy na chwilę odciąć się od scjentologicznych bzdur i przyjmijmy, że oblicze Philipa Seymoura Hoffmana to oblicze Boga, którego odnajduje zagubiony Joaquin Phoenix.

Jakkolwiek szalenie to brzmi, film Andersona jest w pewnym sensie próbą przyjrzenia się kondycji człowieka wierzącego, a dokładniej i poszukującego swojej wiary. Pod postacią Freddiego możemy dostrzec człowieka żyjącego bez Boga, ale trawionego przez pustkę i brak sensu swojego istnienia. Taki człowiek poszukuje Boga, chciałby w coś wierzyć, ale gdy już go znajduje, nie potrafi mu całkowicie się oddać, zaufać. Jednak zawsze pojawiają się jakieś trudności, wątpliwości, pytania, na które nie można uzyskać odpowiedzi, dogmaty, których nie można podważyć, a już na pewno nie można podjąć na ich temat jakiegokolwiek dialogu. Nagle wiara staje się ograniczeniem wolności. Tego i tamtego nie wolno, bo tak jest zapisane w przykazaniach. Bo właśnie miłość do Boga wymaga całkowitego oddania, zaufania i podporządkowania się czemuś do końca niezrozumiałemu; wymaga bezdyskusyjnego przyjęcia nauki, przykazań, których wyznawanie rzekomo służy naszemu zbawieniu. Dlatego miłość człowieka do Boga nigdy nie jest doskonała, bo człowiek musi wierzyć w coś, co jest mu obiecane, coś, co jest dla niego tak naprawdę czymś niepewnym, a już na pewno czymś niepojętym. Zresztą w Biblii jest nawet napisane, że człowiek nie jest nawet zdolny do takiej miłości. I często jest tak, że człowiek oddala się od Boga, jednak nie zdaje sobie sprawy, że zawsze on będzie w jakiś sposób obecny w jego życiu. I tak jest właśnie z filmowym Freddiem, który szuka swojego miejsca, zrozumienia i znajduje go w osobie Lancastera Dodda. Przyjmuje jego nauki, chociaż nie do końca pojmuje jego słowa. Próbuje mu zaufać, bowiem obiecuje mu ukojenie od jego problemów. Jednak Freddie zaczyna wątpić, odczuwać ograniczenia, bowiem czuje się jak marionetka na sznurkach, której ktoś każe chodzić w kółko od ściany do ściany. Buntuje się i ostatecznie odwraca się i ucieka od swojego Mistrza, jednocześnie będąc świadomym, że w jakiś sposób jego nauki – a może nawet jego osoba – już zawsze będą obecne w jego życiu.

„Mistrz” to zdecydowanie jeden z najtrudniejszych filmów Paula Thomasa Andersona . Bez wątpienia łączy w sobie  coś z kina Stanleya Kubricka (stawiałbym tu na niewymuszone poczucie humoru, gorzkie i wymagające zrozumienia) ale i pewnego rodzaju enigmatyczność, która kojarzy mi się z filmami Terrence’a Malicka, a może nawet i Andrieja Tarkowskiego. Powyższa interpretacja jest – jak podejrzewam – tylko jedną z możliwych. Może ktoś zauważył w tym dziele coś więcej? To nie jest zamknięty tekst. Tutaj każdy może dodać coś od siebie, swoją własną interpretację. Albo być może przesadzam z tym wszystkim. Być może dlatego, że ślepo jestem zapatrzony w swojego Mistrza i na siłę doszukuję się jakichkolwiek interpretacji. Nawet jeśli tak, to warto. Nazwisko twórcy jakże genialnej „Magnolii” czy „Aż poleje się krew” z pewnością gwarantuje kino na wysokim poziomie. Dla mnie „Mistrz to jeden z najważniejszych jego filmów i wcale nie musiałem Wam o tym pisać. Anderson to po prostu mój Mistrz. A ten film to po prostu mistrzostwo.

REKLAMA