search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

Don’t (2007)

Krzysztof Walecki

1 kwietnia 2016

REKLAMA

Miłość do kina może być niebezpieczna, zwłaszcza dla twórcy, który chce złożyć hołd ulubionemu gatunkowi lub dziełu. Ryzyko tkwi często w niemożności dotrzymania kroku oryginałowi albo w niewolniczym wręcz trzymaniu się zasad rządzących przyjętą konwencją i stylistyką. Reżyser traci wtedy swój głos, a powstały film staje się zaledwie kopią, naśladownictwem o szlachetnych intencjach. Rzadziej jednak spotykamy się z sytuacją, gdy hołd znacząco przewyższa hołubiony utwór/utwory.

Kill Bill Quentina Tarantino odesłał do lamusa wszystkie służące za inspirację filmy kung fu – reżyser Pulp Fiction nasycił swój dyptyk licznymi cytatami, nawiązaniami do dzieł, których nikt poza nim nie widział, jednocześnie czyniąc z historii vendetty Panny Młodej kino autorskie, oryginalne i wspaniale zrealizowane. Czy Tarantino zastanawiał się nad tym, że po seansie Kill Billa trudno jest oglądać filmy, na których się wzorował? Wszakże nakręcił to samo, ale lepiej i po swojemu. Nawet współczesne dokonania ówczesnych chińskich specjalistów od kina akcji wydały się dziecinną igraszką. Nic dziwnego, że wkrótce po premierze John Woo, Tsui Hark czy Ringo Lam zniknęli z amerykańskiego rynku – w Hollywood nie było już dla nich miejsca.

PicMonkey CollageZ pewnością pytanie o wartość swojego dzieła będącego hołdem dla kina przeszłości zadał sobie Edgar Wright przy okazji Don’t (2007), listu miłosnego do europejskiego horroru lat siedemdziesiątych zeszłego wieku. Zwłaszcza twórczość Lucia Fulciego jest tu ewidentnym źródłem i inspiracją – słynący z obrzydliwych efektów gore, swobodnego podejścia do fabuły (widz często zastanawiał się, czy jakaś jest), atmosfery rodem z koszmaru sennego i licznych nielogiczności włoski reżyser stał się ikoną kina grozy pomimo (albo dzięki) wątpliwej jakości swoich dzieł. Aż trzy jego filmy dostały się na niesławną listę video nasty, na którą składały się słynące z nadmiernej brutalności utwory, dotkliwie pocięte na początku lat osiemdziesiątych przez brytyjską cenzurę.

Nic więc dziwnego, że wychowany na takim kinie Wright, utalentowany prześmiewca i wielki fan horroru, postanowił nakręcić film garściami czerpiący z twórczości Fulciego i współczesnych mu kolegów po fachu. Jednocześnie swoją konstrukcją Don’t nawiązuje do nowelowych produkcji brytyjskich studiów Hammer i Amicus, nierzadko korzystając z ich wykładni etycznej, która kazała wymierzać sprawiedliwość tym złym i niegodziwym w najbardziej paskudny sposób.

maxresdefault

Pierwsza historia dotyczy próby pozbycia się profesora okultyzmu (Jason Isaacs) przez jego niewierną małżonkę. Pomóc jej ma w tym słynny spirytysta (Mark Gatiss), prywatnie kolega naukowca i kochanek jego partnerki, a do morderstwa ma dojść w opuszczonym, rzekomo nawiedzonym domu. Gdy jednak cała trójka przyjeżdża do posiadłości, już od progu witają ich znaki sugerujące, że jakieś złe siły nadal tam przebywają. W drugiej opowieści trójka studentów (wśród nich piosenkarka Katie Melua i MyAnna Buring) otrzymuje całkiem przypadkowo zaproszenie na imprezę dla… nieżywych. Kiedy gospodarze odkrywają, że goście nadal mają puls, dochodzi do wyjątkowo niezręcznej dla obu grup sytuacji. Trzecia nowela jest o wieczorze kawalerskim, który kończy się śmiercią przyszłego pana młodego (Rafe Spall), gdy przegrywa on grę w wisielca z własnym sobowtórem. W czwartej, najkrótszej historii, bohater Stuarta Wilsona zostaje zamordowany przez niewidzialnego napastnika, lecz prawdziwy koszmar rozpoczyna się wraz z pojawieniem się olbrzymiego węża, który wpełza przez usta do wnętrza nieboszczyka. Następne pięć minut oglądamy z perspektywy gada, który przedziera się przez wnętrzności ofiary w poszukiwaniu wyjścia. W kolejnym filmiku pewna złośliwa akwizytorka (Lucy Punch) staje się ofiarą „małego Arthura” (Nick Frost), przykutego do łóżka w piwnicy, chorego psychicznie ośmiolatka o ciele trzydziestoparoletniego mężczyzny i apetycie ludojada. Ostatnia, najstraszniejsza opowieść, ukazuje starania braci (Peter Serafinowicz i Matthew Macfadyen) w sprzedaży domu, w którym zastrzeliły się ich żony. Ujawnienie tajemnicy zbrodni uruchamia spiralę przemocy, spotęgowaną przez ingerencję bytów pozagrobowych. Zły brat kończy źle, dobry – jeszcze gorzej.

Wszystkie te historie łączy miejsce – wielki nawiedzony zamek – lecz po pewnym czasie orientujemy się, że architektura miejsca wyklucza, aby była to ta sama posiadłość. Inne są drzwi wejściowe, inne hole, rozmieszczenie pokoi na parterze z trzeciej noweli nie zgadza się z tym, co widzieliśmy w dwóch poprzednich, a konkretne elementy budynku pojawiają się życzeniowo (winda, którą dostrzegamy dopiero w ostatniej historii, bardzo przydałaby się bohaterce granej przez Punch).

don't_pic

Również czas akcji jest dyskusyjny. Stylizacja na lata siedemdziesiąte powinna jasno dawać do zrozumienia, kiedy rozgrywa się cały film, ale kilka tropów przeczy takiemu prostemu odczytaniu. W scenie z wężem słyszymy piosenkę zespołu Scooter How Much Is the Fish, a  i trzymana w ręku przez bohatera Gatissa dyskietka wskazuje na koniec lat dziewięćdziesiątych jako możliwy punkt w czasie. A przecież plansza na początku filmu nie pozostawia wątpliwości, że wszystkie historie rozgrywają się w ciągu jednej, tej samej nocy. Wright, podobnie jak jego słynny włoski poprzednik, nie kwapi się z wyjaśnieniem zasad rządzących swoim światem. Liczy się efekt szoku, a dezorientacja wynikająca z niemożności sprecyzowania miejsca i czasu akcji tylko temu służy.

We wszystkich nowelkach pojawia się ulubieniec reżysera, Simon Pegg. Ukryty pod fantastyczną charakteryzacją, wcielający się w postać dozorcy nawiedzonego domu (domów), pełni podobną funkcję co Artur Barciś w Dekalogu Krzysztofa Kieślowskiego – jest niemym obserwatorem, praktycznie nieaktywnym (poza jednym momentem, gdy ulega chuci) świadkiem wszystkich okropieństw, być może rozważającym ich znaczenie i celowość.

DON'T - v3 - Silver Ferox Design

Ale również i widz zastanawia się nad sensem całości, powiązaniami między bohaterami kolejnych historii, obserwując ich skąpane w posoce specjalnie przejaskrawionej krwi przeznaczenie. Brak wytłumaczenia pojawienia się sił nieczystych, wszelkiej maści potworów, duchów i szaleńców (w pewnym momencie ujawniają się nawet żywe trupy hiszpańskich inkwizytorów) – jest tak, jakby budynek (budynki) pełnił funkcję bramy, przejścia dla tego typu bytów. Czasem ich obecność jest podyktowana podłością ludzkich bohaterów; podobnie jak w horrorach nowelowych za swoją niegodziwość trzeba zapłacić najwyższą cenę. Zdarza się jednak, że upiory krzywdzą również tych dobrych, a nawet szlachetnych.

Oglądając taki film jak Don’t, widz powinien być przygotowany na wyjątkowo krwawe i kreatywne sceny zgonów. Fulci w Mieście żywych trupów pokazał wymiotującą swoimi flakami dziewczynę, chyba najbardziej ohydny moment w jego kinie (plugawe robactwo w Hotelu siedmiu bram jest na drugim miejscu mojego prywatnego rankingu). Wright przebija to obrazem człowieka, któremu ze wszystkich porów na ciele zaczyna sączyć się ropa, a później krew. Oczywiście reżyser raczy nas również klasycznymi motywami, takimi jak rozłupanie głowy siekierą, wypalenie oczu, wielokrotne zadźganie, dekapitacja, zakopanie żywcem oraz atak wściekłego psa, ale oglądanie wypływającej z bohatera żółci, klejącej się i wszechobecnej, jest wstrząsające już w samym opisie. Co dopiero na ekranie.

grindhouse 5

Wright pozostał wierny nie tylko estetyce kina Fulciego, ale i specyficznym warunkom, w jakich oglądało się jego dzieła. Być może zatęsknił za czasami, gdy na film trzeba było poczekać dłużej niż kilka godzin lub dni (w dobie Internetu aż trudno w to uwierzyć), a zdobycie zakazanego owocu, jakim była np. pełna wersja Zombie 2, graniczyło z cudem. Twórca Wysypu żywych trupów zadecydował, że jego dzieło nie ujrzy światła dziennego, przynajmniej nie w formie znanej współczesnym widzom. Don’t krąży zatem jako bootleg, tylko na VHS. Jedni mówią, że Wright sporządził jedną jedyną kopię i rzucił ją w świat. Inni, że każdy z grających w filmie aktorów otrzymał swoją kasetę z prośbą, aby przeznaczyć ją tylko do domowego użytku.

Cały świat usłyszał jednak o tym tytule dzięki wspólnemu projektowi Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza pod nazwą Grindhouse (2007). Poproszony przez nich Wright zmontował rzekomo fałszywy zwiastun Don’t, jednocześnie nie mówiąc nikomu o już powstałym obrazie. Trailer został przyjęty niezwykle entuzjastycznie, a fani naciskali na Anglika, aby ten zrobił to samo, co Rodriguez ze swoją Maczetą, czyli krótką zajawkę zamienił w pełny metraż. Wright oczywiście odrzucił taką możliwość, w duchu pewnie śmiejąc się z całej sytuacji. Jednak przez kolejne lata zaczęły pojawiać się sygnały, że taki film istnieje. Plotka głosi, że kaseta z Don’t dotarła nawet do włodarzy Marvela, po obejrzeniu której postanowili oni nie powierzać reżyserowi pieczy nad Ant-Manem. Być może coś ich przestraszyło nie na żarty.

Faktem jest, że Wright puentuje swój niesławny film w sposób autentycznie przerażający. Tłumaczy tajemnicę nawiedzonej (nawiedzonych) posiadłości i łączy wszystkie opowieści, nie pozostawiając żadnej wątpliwości, kto za całe to zło odpowiada. Gdy Matthew Macfadyen wydrapuje sobie oczy w ostatniej noweli, myślimy, że to już koniec. Że po tym niesamowitym finale czekają nas już tylko napisy na czarnym tle. Ale reżyser wraca kamerą do leżących na podłodze oczu, aby pokazać, że nadal one coś rejestrują. I wtedy ujawnia się On. Ciary.

korekta: Kornelia Farynowska

tekst napisany z okazji prima aprilis
REKLAMA