search
REKLAMA
Recenzje

Lepiej być nie może

Tekst gościnny

17 czerwca 2016

REKLAMA

lepiej

Tekst z archiwum film.org.pl (2013). Autorem recenzji jest Maciej Panas.

– NIENAWIDZĘ tabletek. Niebezpieczna sprawa, te tabletki. Nienawidzę. Używam słowa ‘nienawiść’. W stosunku do tabletek. Nienawidzę… Mój komplement brzmi – tej nocy kiedy mnie odwiedziłaś, (…) następnego poranka zacząłem brać moje tabletki.
– Nie mogę się dopatrzyć jakim cudem jest to komplement dla mnie…?

– Sprawiasz, że chcę być lepszym człowiekiem.

– To chyba najlepszy komplement mojego życia.

– Cóż, może trochę przestrzeliłem… Celowałem w wystarczająco mocny, byś nie chciała już sobie pójść.

Wiele osób uważa wymianę zdań, z której pozwoliłem wyciąć sobie powyższy cytat, za najlepszy dialog w całym filmie. Z jednej strony – mają rację – te kilka zdań oddaje esencję zarówno pewnego siebie, acz zupełnie nieprzystosowanego do życia w społeczeństwie Melvina Udalla (Jack Nicholson), jak i doświadczonej przez życie, acz spragnionej miłości Carol Connely (Helen Hunt). Z drugiej – tak wypada – obojgu aktorom za te role przyznano Oscara (całkiem należycie – należy dodać).

W pełni rozumiem tę ocenę, ale ja upatrzyłem sobie zupełnie inny cytat – zaledwie jedno zdanie. To, które wryło mi się w pamięć już przy pierwszym seansie, gdy jako uczeń podstawówki stawiałem pierwsze kroki w ‘lepszym kinie’. To scena, gdy Melvin wychodzi od psychoanalityka i po chwili konsternacji na środku poczekalni zwraca się do wszystkich obecnych – A co, jeśli już lepiej być nie może?

Ten cytat to nic wyszukanego – jest on wszak tytułem filmu, ale to bardzo ciekawa lekcja dla wiecznie skontaktowanych ze swoim wewnętrznym dzieckiem/kobietą/mężczyzną Amerykanów lat 90. Co więcej, taka lekcja pochodzi od osoby, którą obiektywnie wypada uznać za człowieka złego – rasisty, homofoba, szowinisty i ogólnie pozbawionego empatii dupka. Jak to jednak w życiu bywa – nic nie jest czarno-białe. Melvin nie jest skrajnym prawicowcem w skrzywionym zwierciadle mediów, nie pisze obrazoburczych tekstów z błędami ortograficznymi na podartych szmatach charakterem pisma sugerującym dysgrafię. Przypomina bardziej wujka, który przy wigilijnym stole czasem palnie coś takiego, że uszy więdną, ale ogólnie jest całkiem ok.

lepiej

Tyle tylko, że Melvin jest pisarzem. Jest pisarzem mdłych romansideł dla samotnych kobiet, a to czyni go z kolei zamożnym. Stąd już krok do upper class, a niepoprawny politycznie przedstawiciel upper class to przecież ekscentryk. I tak też wszyscy Melvina traktują. Zaczynając od sąsiada malarza geja – Simona Bishopa (Greg ‘O, lubię tego aktora, ale nie wiem skąd znam’ Kinnear – Mała miss/Little miss sunshine), po wspomnianą już Carol – kelnerkę z lokalnej knajpki, do której Melvin – ofiara własnych przyzwyczajeń – codziennie odbywa pielgrzymki. Jedyną osobą, która otwarcie przeciwstawia się Melvinowi jest partner i agent Simona – Frank Sachs (Cuba Gooding Jr. w złotym okresie między Jerry Maguire a Między niebem a piekłem).

Miarka przebiera się, gdy pan Udall zrzuca do zsypu wiecznie obsikującego korytarz (a do windy przecież dwa kroki) psa pana Bishopa – Verdella (w tej roli m.in. suczka Jill). Pan Sachs mógłby (a może nawet powinien) wypłacić Melvinowi za to klemensa. Frank jednak nie lubi przemocy, więc w zamian – chcąc nie chcąc – nasz bohater ‘wisi mu przysługę’. Traf chce, że możliwość spłacenia długu nadarza się dość szybko. Simon staje się ofiarą pobicia na tle rabunkowym i musi zostać w szpitalu, a pies Verdell ląduje u Melvina.

lepiej

Mój ulubiony obecnie komik stand up – Bill Burr – mawia: Dopiero będąc dorosłym, można w pełni docenić, jak fantastycznym jest posiadanie psa. Przypadek Udalla wydaje się w pełni potwierdzać to stwierdzenie.

Wspomniałem, że nasz bohater jest ofiarą własnych dziwactw. Jest to lekkie niedopowiedzenie. Ma zespół zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, które zawstydziłyby Adasia Miauczyńskiego. Obecność psa nie jest zmianą, nad którą łatwo jest mu przejść do porządku dziennego, a jednak… Słodki jak Agent Tomek na kartach swych książek, a zarazem zimny jak lód w codziennych relacjach Melvin zakochuje się w brzydkim jak meblościanka psie Simona. Zabiera go ze sobą wszędzie i traktuje go z taką czułością, że Frank Sachs nie ma problemów z wyborem ochotnika do kolejnej przysługi dla sąsiada artysty. Bishop (przedstawiciel zawodu wolnego) nie płaci składek i pobyt w szpitalu sprowadza go na zupełne dno finansowe. Ostatnią deską ratunku wydaje się żebranie u rodziców, z którymi nie miał kontaktu od wielu lat. Teraz trzeba tylko do nich pojechać, co z kolei jest lekko utrudnione przez brak prawa jazdy. I tak ostatni akt filmu staje się kinem drogi z Melvinem za kółkiem, Simonem… i Carol w roli pasażerów, a reszta to już magia kina.

lepiej

Obraz jest całkowitym triumfem reżysera i autora scenariusza Jamesa L Brooksa (Terms of endearment i Spanglish, czyli po polsku odpowiednio Czułe… i Trudne słówka). Obsypany nominacjami i nagrodzony dwoma Oscarami (główna rola męska i główna rola żeńska – normalka w przypadku Nicholsona, dziwnym trafem zawsze, gdy zwycięża, zwycięża też jego ekranowa partnerka) oraz Złotym Globem (znów Nicholson – w 1997 pierwszy aktor od 20 lat, który zdobył obie nagrody). Nic dziwnego, że Jack uważa to za jedną ze swoich ulubionych kreacji (obok Lotu nad kukułczym gniazdem, Batmana i Hoffy). Film łączy najlepsze elementy filmu nowojorskiego (wszak jest to już gatunek), komedii romantycznej i dramatu. Po seansie człowiek ma wrażenie, że wie coś więcej ‘o życiu’, co niestety w ostatnich latach jest więcej niż rzadkością.

Osobiście ubolewam, że Jack od tego czasu (podobnie zresztą jak wszyscy wielcy) podjął kilka wątpliwych wyborów w kwestii doboru ról (nie mogę przeżyć fatalnego Choć goni nas czas/The Bucket List), bo bez tych kilku wyjątków jego kariera byłaby naprawdę nieskazitelna. As Good As It Gets zdaje się tę tezę potwierdzać. Potwierdza też, że komedia nie musi posiłkować się głupkowatymi gagami, by szczerze rozbawić, a przy okazji to dowód na to, że opłaca się robić ambitne kino rozrywkowe (skoro jest ambitny pop, to musi też być ambitne kino rozrywkowe!). Dzięki Bogu nie musimy wybierać stron. Czy chcę być “weekendowym kinomaniakiem”, który ogląda jedynie sequele i remaki przeplatane naszpikowanymi gwiazdami komediami z uwłaczającymi żartami? A może założę golf i będę rozmawiał o cieniach twórczości Bergmana w filmach Almodovara i Godarda?

Mogę, jak się okazuje, obejrzeć film mainstreamowy, poczuć się intelektualnie ukontentowany i równocześnie rozbawiony. Posłuchać dialogów, które są dobrze napisane – płyną z ust postaci i przekazują coś między wierszami. Dać się ponieść historii, której zwroty akcji są uzasadnione ewolucją bohaterów (niebywała rzadkość we współczesnym kinie). A na deser obejrzeć zakończenie, które – nawet jeśli jest przewidywalne – nie sprawia, że chcę klasnąć dłonią w czoło. Jednym zdaniem – mogę zasiąść na kanapie, poświęcić dwie godziny na godziwą rozrywkę (!), a następnie odłożyć płytę na półkę z poczuciem dobrze wykorzystanego czasu.

 

REKLAMA