search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

John Carter

Rafał Donica

12 marca 2012

JOHN CARTER. Science fiction, z którego zrzynało pół Hollywood
REKLAMA

Widz idący na “Johna Cartera” bez zasięgnięcia informacji na temat tej produkcji, podczas seansu może odnieść (i słusznie) wrażenie, że Hollywood kolejny raz próbuje mu sprzedać ten sam towar, tylko w nowym opakowaniu. W wielu momentach “John Carter” zdaje się bowiem czerpać garściami m.in. z “Gwiezdnych wojen”, “Avatara” i leciwego “Flasha Gordona”. Kolejna mitologia, kolejne rozległe uniwersum, obce rasy, odjechane pojazdy i uzbrojenie, nieziemskie moce, niezwyczajne zwyczaje oraz kolejne skomplikowane nazwy do ogarnięcia. Jest jednak pewien szkopuł – książka Edgara Rice’a Burroughsa, na podstawie której nakręcono “Johna Cartera”, powstała zanim urodził się Lucas i Cameron. Kinowy “John Carter” ma więc tego pecha, że nakręcono go o kilka dekad za późno…. Podkradając pomysły z książki Burroughsa, swoje wizje międzygalaktycznych baśni zdążyli już przenieść na ekran wyżej wymienieni panowie, opanowując całkowicie sferę kina science fiction traktującego o podróżach na egzotyczne planety, indywiduach je zamieszkujących i wielonożnych zwierzętach biegających w tle. Z drugiej strony, gdyby “John Carter” został przeniesiony na ekran we wczesnych latach 70., owszem, wyprzedziłby “Gwiezdne wojny”, ale ze względu na niewydolność ówczesnych efektów specjalnych, podzieliłby los “Flasha Gordona” i innych powstałych wówczas kosmicznych przygodówek z tanimi efektami, tandetnymi dekoracjami i obciachowymi strojami, lądując w kąciku wstydu z napisem “nieoglądalny kicz”.

John Carter, od którego papierowych narodzin mija właśnie 100 lat, nie mógł wymarzyć sobie na tę okrągłą rocznicę lepszego prezentu od filmowej wersji w reżyserii Andrew Stantona. Reżyser “Dawno temu w trawie”, “Gdzie jest Nemo” i “Wall-E” od dzieciństwa marzył, aby ktoś zekranizował powieści Burroughsa, na punkcie których Amerykanie mają prawdziwego hopla. Gdy kolejni reżyserzy (m.in. Robert Rodriguez) rezygnowali, a kolejne projekty upadały, Stanton postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Film, który powstał pod jego batutą, jest, jeśli miałbym użyć tylko jednego słowa, fajny. Tak, zwyczajnie fajny, to słowo najlepiej oddaje lekkość, z jaką ta historia została podana, ducha epickiej przygody oraz rozmach scen akcji, których świadkiem przyszło nam zostać. John Carter został zagrany na wielkim luzie przez Taylora Kitscha, który okazał się obsadowym strzałem w dziesiątkę. Kitsch ma szelmowski uśmieszek, niewątpliwą urodę, kaloryfer w miejscu brzucha i iskrę w oku, co czyni z niego idealnego kosmicznego awanturnika, wzbudzającego sympatię widza od pierwszej sceny. Nieco gorzej wypada drugi plan: nadęci “bogowie” i średnio wzbudzający strach czarny charakter. Osobne zdanie należy się rasie Tharków – bardzo udana robota grafików komputerowych. Niestety, natłok postaci i zawiłych relacji między nimi wprowadza do filmu elementy nudy. Sceny dialogowe niepotrzebnie spowalniają dynamiczne tempo akcji, wybijając widza z rytmu. Na szczęście ospałość przegadanej części “Johna Cartera” skutecznie równoważy niejaki Woola, dziesięcionogi jaszczurko-pies, który nie biega, tylko (nie znajduję niestety innego słowa) dopieprza tak dynamicznie, aż się kurzy, i tak szybko, że gdyby obok niego jechał bolid F1, to bolid by stał. Wszystkie sceny z udziałem wiernego Carterowi czworo… ekhem, dziesięcionoga, są zabawne, widowiskowe i wzruszające – i to bardziej od relacji między pozostałymi postaciami. Nie dopingowałem jakoś szczególnie związkowi Cartera z księżniczką, w którym nie było czuć chemii, nie przejąłem się też za bardzo losem ciemiężonego rodu, ani plemieniem Tarków. Najważniejsze dla mnie było, żeby John Carter oddał kolejny fantastyczny skok, przeprowadził kolejną zapierającą dech akcję i żeby Wooli nic się nie stało.

Film Andrew Stantona jest olśniewający pod względem wizualnym. Ziemskie plenery (Big Water w Utah, Shiprock w Nowym Meksyku) dobrane zostały tak, aby wrażenie przebywania bohaterów na obcej planecie było jak najbardziej realistyczne. Pochwała należy się też efektom 3D, które, choć daleko im do niedoścignionego “Avatara”, spełniają swoje zadanie, wciągając nas w sam środek świata przedstawionego. Dodam, że w “Carterze” nie ma żadnego ujęcia nastawionego na tanie efekciarstwo 3D, w postaci jakiegoś przedmiotu w slow-motion skierowanego prosto w nos publiczności. “John Carter” to przygodowe kino wysokiej próby, cieszące zmysły, ale niepotrafiące wykrzesać prawdziwych emocji. I za to, że reżyser nie chwycił mnie za głowę i nie zaangażował w losy swoich bohaterów, ocena idzie trochę w dół. Na szczęście z odsieczą przychodzi Woola, jedna z najbardziej charakterystycznych postaci drugoplanowych, jakie kiedykolwiek widziałem, i ciągnie ocenę w przeciwną stronę. Reasumując, “John Carter” to film wielu zalet i kilku wad, a po zsumowaniu tego wszystkiego i podzieleniu przez ogólną fajność, otrzymujemy solidne 7/10.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA