search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Joe

Jakub Piwoński

2 czerwca 2014

REKLAMA

joe-poster

Ostatnimi czasy dość często docierają do nas filmowe pocztówki wysłane z południa Stanów Zjednoczonych. Nowy Meksyk, Missisipi, Luizjana i przede wszystkim Teksas to miejsca, które jawią się postępowym Europejczykom jako bastiony konserwatywnych, pro-wolnościowych wartości.

Ale niezależni twórcy amerykańcy mają trochę inne widzenie tej bajki. Dla nich południowy region USA jest narzędziem do bezkompromisowego ukazania losu społeczności, dla której założenia „amerykańskiego snu” są taką sama abstrakcją, co dla przybywających do Nowego Świata emigrantów, podbudowanych nadzieją rozpoczęcia lepszego życia. „Do szpiku kości”, „Bestie z południowych krain”, „Uciekinier” czy „Pokusa” to dramaty, których wydźwięk wyraźnie zdeterminowany jest specyfiką warunków geopolitycznych, w jakiej osadzeni są bohaterowie. I bynajmniej nie są to obrazki napawające optymizmem. Film „Joe” jest kolejnym przystankiem na drodze ku demitologizacji aury unoszącej się nad rejonem dawnej Konfederacji.

Trzeba przyznać, że reżyser David Gordon Green zadbał o to, by – odpowiednio do cechy wspólnej przedstawicieli wskazanego quasi nurtu  – opowiadana historia odznaczała się wyjątkowo ponurym klimatem. Tytułowy bohater zajmuje się wycinką drzew. Wśród swoich pracowników oraz reszty członków małomiejskiej społeczności cieszy się zasłużonym szacunkiem. Joe swoją pozycję wyrobił solidną pracą oraz… postanowieniem poprawy. Jest bowiem byłym więźniem, który na każdym kroku musi pilnować, by czegoś nie przeskrobać, ponieważ byłoby to równoznaczne z powrotem za kratki. Jego ogarnięte bezpieczną rutyną życie zmienia się, gdy poznaje Gary’ego – nastoletniego chłopaka, szukającego pracy. Zarobkowa determinacja młodzieńca podyktowana jest ustawicznym mierzeniem się z rodzinną patologią, której centralną postacią jest zepsuty alkoholowym nałogiem ojciec. Joe postanawia wyciągnąć do chłopaka pomocną dłoń, zatrudniając go i obdarzając zaufaniem. Nie wie jednak, że wkrótce za sprawą nowej znajomości jego trzymana w ryzach wrażliwość na ludzkie cierpienie oraz kłębiące się emocje zostaną poddane solidnej próbie.

04-joe-movies-edelstein

„Joe” to dramat o trudach relacji ojca i syna, a raczej jej braku. Dramat niewiele dodający do problematyki, ale także niewiele mogący dać. Toż wiemy, i niema w tym nic odkrywczego, iż prawidłowy rozwój osobnika płci męskiej uzależniony jest od jakości relacji z jego ojcem. Potrzeba autorytetu, wzoru do naśladowania, jest tak silna, że w przypadku jego braku, osobnik ten znajdzie sobie go na własną rękę. Może to być dziadek, muzyczny idol, starszy kolega, ale także… życzliwy pracodawca. Ważne by wpisywał się w ideał, który bliski jest kształtującej się osobowości młodego osobnika.

Joe to bohater, którego dobrze znamy. Niby nie może, niby nie chce, ale w zetknięciu z niesprawiedliwością coś się w nim budzi, coś pęka. Młody chłopak zapewne przypomina mu czas, w którym sam przygniatał go ciężar egzystencji, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby sprawić, by poczuł się lżej. Kto mógłby wskazać drogę i dodać odwagi do jej przemierzania. I choć początkowo wzbrania się, by podjąć się tej roli, konfrontacja z zapijaczonym ojcem Gary’ego pomaga mu w podjęciu właściwej decyzji. Joe zdaje sobie bowiem sprawę z tego, iż okazane miłosierdzie może być dla niego jedyną szansą na odkupienie dawnych krzywd. I choć sam podskórnie czuje, iż najlepszym przykładem do naśladowania to on nie jest, jednocześnie wie, iż wciąż może dodać coś wartościowego do relacji z chłopcem.

1396964640_1108f87530

Degrengolada małomiejskiej społeczności stanu Missisipi posłużyła zatem jako narzędzie, do ponownego przybliżenia dobrze znanej problematyki. Nie wystosowywałbym daleko idących wniosków, sugerujących jakoby „Joe” był filmem służącym głównie do ukazania negatywnego obrazu społeczności Południa, choć jego rola w tym jest oczywiście niepodważalna. To jednak przede wszystkim punkt wyjściowy, przykuwające uwagę tło, umożliwiające nadanie opowiadanej historii wiarygodnego charakteru. A David Gordon Green wie o czym mówi, zna koloryt tamtejszego klimatu, ponieważ korzenie jego życiorysu sięgają stanu Arkansas.

Prawdziwość historii oddana została także za sprawą gry aktorskiej. I teraz powiem coś, co z pewnością wielu zaskoczy: Nicolas Cage zaliczył świetną kreację. Przyznam szczerze, że nigdy nie potrafiłem zrozumieć tych postępujących przejawów szyderstwa wymierzanych w kierunku jego osoby przez  przedstawicieli internetowej społeczność. Ich zasadność może i ma swoje podstawy, ale już ich niebotyczna skala wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Owszem, rodzajem dobieranych ról i odtwórczym sposobem wcielania się w nie, aktor ten sprowokował te prześmiewcze głosy, które wyraźnie psują mu reputację. Ale ten kierunek kariery podyktowany jest jego świadomymi wyborami, które zapewne mają swoje uzasadnienie w pokusie łatwego i szybkiego zarobku. Jemu się po prostu nie chce grać w filmach ambitniejszych, a ja – choć wiem, że stać go na więcej – nie mam ani podstaw do tego by go za to krytykować, ani wymagać by zmienił swoje zapatrywania. Z kolei to co mogę, to cieszyć się z jego kreacji udanych, a do tych niewątpliwie zaliczyć będzie można Joe’ego. Przykuwa naszą uwagę trwogą wypisaną na twarzy, informującą o przeżytych bolączkach, zmęczeniu i zrezygnowaniu. Butelka koniaku, papieros i metalowa zapalniczka to jego nieodłączne atrybuty. Mam wrażenie, że Cage wypadł w tej roli wiarygodnie, ponieważ czerpie ona garściami z autopsji aktora. Wiele wysiłku w budowę bohatera może zatem nie włożył, ale efekt końcowy jego pracy stoi w tak wyraźnej opozycji do jego ostatnich aktorskich dokonań, że doprawdy trudno jest mi się nim nie zachwycać.

JOE_Nicals-Cage_

Na nie mniejszą uwagę zasługuje także młody Tye Sheridan. Według mnie to jeden z bardziej interesujących i obiecujących aktorów młodego pokolenia. Na dużym ekranie pojawił się po raz pierwszy w „Drzewie życia”, ale to „Uciekinier” pozwolił odsłonić wachlarz jego możliwości. Niezwykle przejmująco odegrał postać niepokornego chłopaka, przeżywającego trudy społecznych inicjacji. Można odnieść wrażenie, że za sprawą analogii w usytuowaniu świata przedstawionego, bohater Sheridana w filmie „Joe”, jest kopią tego z „Uciekiniera”. Dla mnie ważne jest jednak, że ten młody aktor potrafił samodzielnie zasygnalizować i wywalczyć ekranowy wizerunek, w którym się czuje i w którym się sprawdza. Z optymizmem patrzę na jego rozwój i z pewnością nie przeoczę kolejnego filmu z jego udziałem.

„Joe” to solidny dramat otoczony bardzo wymowną atmosferą. Choć w swojej fabularnej konstrukcji przypomina treści, które przeciętny widz przerabiał już wielokrotnie, to jednak aura społecznego rozkładu, jaką wokół siebie roztacza, jest na tyle charakterystyczna, że pozwala zapomnieć o zastosowanych w filmie powtórzeniach. Film nie wszedł do Polskich kin z tego samego powodu, z jakiego zwlekano z premierą „Uciekiniera”. To filmy tak mocno osadzone w zwyczajowości i sytuacji geopolitycznej konkretnego rejonu USA, że mogą stanowić wyzwanie dla widza, znającego Południe jedynie z mapy i kulturowych mitów.

Cóż, uciekła dystrybutorom dobra okazja do tego, by pokazać Polakom, że bieda i patologia nie są wynikiem ograniczonej liczby miejsc pracy, ani też słabej interwencji państwa, a wyborów podejmowanych przez jednostki. Ameryka to wciąż wolny kraj.

https://www.youtube.com/watch?v=3WPLVEUx5AU

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA