search
REKLAMA
Nowości kinowe

Hercules

Radosław Pisula

27 lipca 2014

REKLAMA

0Sezon blockbusterów w pełni. Na ekranach znowu tłuką się wielkie roboty, komiksowi trykociarze oraz kosmiczne poczwary. Wytwórnie filmowe nie pozostawiają w spokoju nawet antycznej Grecji i serwują nam w tym roku aż dwie różne wizje przygód mitologicznego siłacza. Mająca niedawno swoją premierę “Legenda Herkulesa”, pod batutą starego wyjadacza Renny’ego Harlina, okazała się zakalcem wypieczonym w czeluściach samego Tartaru. Czy Brett Ratner – potrafiący przygotować całkiem solidne danie (seria “Godziny szczytu”, “Czerwony smok”) jak i wybitnie mdły celuloidowy bigos (“X-Men: Ostatni bastion”, “Tower Heist: Zemsta cieciów”) – poradził sobie lepiej? Miał przecież do dyspozycji kipiącego testosteronem Dwayne’a “The Rocka” Johnsona, który tym tytułem chciał zagarnąć dla siebie kino akcji.

Fabuła filmu – opartego na komiksie “Hercules: The Thracian Wars” – jest wybitnie schematyczna i niesamowicie pretekstowa. Poznajemy Herkulesa, potężnego chłopa o aparycji radzieckiego traktorzysty, którego przygody zyskały status legendarnych – a on sam uważany jest przez zachwyconych ludzi za półboga. Duża w tym zasługa młodego Jolaosa (bardziej brytyjskiego niż królowa Elżbieta), zajmującego się antycznym PR-em. Wielki chłop rozbija się po Grecji ze swoją wesołą kompanią i za odpowiednia liczbę złota zajmuje misjami niemożliwymi – zawsze wspomoże radą i wielką maczugą. Pewnego razu natyka się na piękną niewiastę, zlecającą mu zadanie prosto od władcy Tracji. Grupa ma mu pomóc uporać się z tajemniczym Rhesusem i wytrenować królewską armię. Wszystko idzie dobrze do czasu aż mityczny heroes nie zaczyna się orientować, że ktoś mu podłożył konkretną świnię. Drużyna z nadszarpniętym morale znowu będzie musiała zrobić porządek, a domniemany syn Zeusa rozprawić się ostatecznie z własnymi demonami.

1

Nie znajdziemy tutaj nic świeżego. Historia idzie jak po sznurku, a kolejne wolty fabularne możemy przewidzieć co do minuty. Nie da się ukryć, że całość jest podporządkowana dynamicznej akcji i nazwisku Johnsona, który sam w sobie jest oddzielnym widowiskiem. The Rock nie jest może najwybitniejszym aktorem świata, ale charyzmą mógłby oddzielić Hollywood dwukrotnie – nawet gdy ktoś mu wkłada na głowę dziwaczną perukę. Jego Herkules jest uroczo poczciwym twardzielem, w którym cały czas widzimy medialna wersję Johnsona. Na szczęście wrestler wie jak zrobić show i potrafi przykuć do ekranu. Nawet jeśli fabuła jest tak naprawdę o niczym. To robiący naprawdę wielkie wrażenie facet, przez co nietrudno uwierzyć, że krążą o nim legendy, a ludzie skoczyli by za nim w ogień.

Na szczęście ogromne ubytki na płaszczyźnie narracyjnej dobrze uzupełnia zabieg obdarowania kolosa drużyną, której poświęcono naprawdę spory kawał czasu ekranowego. Zespół ciekawych aktorów wciela się w dosyć typowe, erpegowe charaktery (psychol, skrytobójca, łuczniczka, bard, mnich), ale wypełnia je sporą dawka uroku. Można natychmiastowo wyczuć, że wszyscy dobrze bawili się na planie, a prym wiedzie tutaj zdecydowanie Ian McShane, któremu prawdopodobnie płacono piwem. Mamy praktycznie do czynienia z przyjemną komedia kumpelską.

2

Niestety, mimo iż strona wizualna jest całkiem niezła (trend wspomagania CGI efektami praktycznymi na szczęście jest tutaj obecny), a akcja dynamiczna, to wyczucia Ratner nie ma praktycznie żadnego. Patos czasami wylewa się z ekranu przez długie minuty, by nagle uderzyć rubasznym żartem albo niezamierzenie kuriozalną sceną. Widowiskowe segmenty są natomiast przetykane sianem, kupionym prawdopodobnie za paczkę fajek. Zmiany stylu przypominają po prostu nieudolnie pozszywane, kiczowate gałgany. Twórcy zapatrzyli się za bardzo w dzieła włoskiego peplum i heroiczne bitewniaki z lat 80., nie dodając do całości zupełnie nic od siebie. Nawet świat ratnerowskiej Grecji znajduje się w stagnacji, a akcja nie wychodzi poza kilka podobnych, bezpiecznych miejsc. WSZYSTKO to gdzieś już widzieliśmy, przez co dosyć szybko wielkie widowisko zaczyna przypominać zaginiony odcinek serialowego “Herkulesa” z Kevinem Sorbo. Reżyser stanął na rozdrożu i tak naprawdę do końca nie wiedział, co chce nakręcić – komedię? Dramat kostiumowy? Film superbohaterski? Widowisko batalistyczne? Pastisz? Całości nie pomaga również kategoria PG-13, która wyraźnie przycina potencjał mięsistej rozwałki. Czasami tryśnie trochę szkarłatnego płynu, ktoś z dwa razy przeklnie i tyle. Ta historia powinna ociekać posoką niczym “Conan Barbarzyńca” ze Schwarzeneggerem.

Nie mogę jednak powiedzieć, że bawiłem się w kinie źle. The Rock to prawdopodobnie najfajniejszy człowiek na świecie, a oglądanie go jak rzuca końmi jest po prostu bezcenne. Cały obraz wygląda jakby nakręcono go w 1983 roku i schowano w jakiejś hollywoodzkiej pieczarze. To niewymagający, prosty letni blockbuster, potrafiący zapewnić niezłą rozrywkę. Na pewno warto zobaczyć Johnsona oraz jego wesołą gromadę na wielkim ekranie, ale to raczej kino przeznaczone do oglądania w domu – ze zgrzewką piwa i grupą dobrych przyjaciół u boku. Zagubiona w swoich schematach ciekawostka filmowego wyrobnika, wykorzystująca stojącą za nią mitologię jedynie w minimalnym stopniu, ale ukrywająca część wad pod promiennym uśmiechem oraz kilogramami mięśni The Rocka. Postawny aktor musi niestety jeszcze poczekać, zanim uda mu się całkowicie wyrwać berło króla kina akcji z rąk Arniego.

REKLAMA