search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Hard Core Logo

Tekst gościnny

8 lipca 2013

REKLAMA

Autorem gościnnej recenzji jest Rafał Christ.

“Oto Spinal Tap” Roba Reinera z 1984 roku było jednym z pierwszych mockumentów o zespole i satyrą na rynek muzyczny. Jest to obraz zabawny, lekki i uznany za kultowy. W 1996 roku kanadyjski reżyser Bruce McDonald zrobił film podobny, a jednocześnie zupełnie inny. Oto “Hard Core Logo”.

Jest to adaptacja powieści o tym samym tytule napisanej przez Michaela Turnera. Film znalazł się w wydanej w Stanach Zjednoczonych serii Quentin Tarantino presents, a w 2002 roku zajął czwarte miejsce w plebiscycie  strony Playback na najlepszy kanadyjski obraz ostatniego piętnastolecia. Co takiego ma w sobie ta historia, że wciąż, po siedemnastu latach, warto po nią sięgnąć?

Joe Dick to wokalista punkowego Hard Core Logo. Zespół był na szczycie, ale w 1991 roku przestał istnieć. Po pięciu latach lider reaktywował go, aby wyruszyć w trasę, dla swojego idola Bucky’ego Heighta, który rzekomo stracił nogi w strzelaninie. Razem z nimi jedzie ekipa dokumentalistów, którzy chcą nakręcić film. Joe wydaje się facetem potrafiącym utrzymać zespół w ryzach. W rzeczywistości to zadanie przerasta go i jesteśmy świadkami powolnego rozkładu jego psychiki i upadku, na co składa się wiele elementów.

Reżyser w pewnym sensie zadaje pytanie, jak daleko może posunąć się artysta, czy dokumentalista, aby otrzymać ciekawą historię. Wydaje się być człowiekiem pozbawionym moralności, co prowadzi ostatecznie do tragedii, ale żeby oddać sprawiedliwość nie tylko kwestie etyczne są tutaj ważne. Życie głównego bohatera zostaje wywrócone do góry nogami wraz z reaktywacją zespołu – członkowie nie potrafią się już dogadać, każdy pragnie czego innego, zostaje on odrzucony przez swojego idola, a najlepszy przyjaciel zdradza go… sprzedając się.

Tym przyjacielem jest gitarzysta Billy Talent (pewien zespół rockowy przywłaszczył sobie tę nazwę). W przeciwieństwie do Joego chce zacząć zarabiać na muzyce, chętnie udziela wywiadów, a nawet rozpoczął współpracę ze słynnym zespołem Jenifur. Widać, że dla wokalisty ta przyjaźń jest bardzo ważna. Z jednej rozmowy dowiadujemy się nawet, że jest gotowy zostawić pozostałych członków zespołu, aby grać z Billym. Niestety twórca dokumentu zaczyna prowadzić podwójną grę.

Bruce McDonald opowiada historię jako dokumentalista ingerujący w to, co się dzieje. Nieraz manipuluje postaciami doprowadzając do kłótni. Robi to w sposób inteligentny i z pozoru nieszkodliwy. Chodzi wszędzie za Joe i Billym, przez co zna tajemnice zarówno jednego, jak i drugiego. Nie stroni też od pojawiania się przed kamerą, jednak nie zapomina, że nie on jest najważniejszy. Ciągle chce być w samym środku wydarzeń, a raz bierze narkotyki razem z całym zespołem.

Wtedy pojawia się scena, która rzuciła mnie na kolana. Jakkolwiek reszta obrazu głównie robiona jest na wzór dokumentu, ta jedna jest całkowicie fabularna i jakby żywcem wyjęta z dobrego, psychodelicznego filmu. Zdjęcia wraz z muzyką wchodzą do mózgu i wręcz go niszczą. Zniekształcony obraz, pourywane ujęcia, krzyki budują niesamowity klimat i wydaje się jakbyśmy razem z bohaterami byli na narkotykowym haju. Tej sceny nie ogląda się, tylko doświadcza.

McDonald korzysta z wielu dobrodziejstw języka filmu fabularnego, aby opowiedzieć tę historię. Przejścia, skróty myślowe, ściszanie w odpowiednim momencie dialogów i zastępowanie ich muzyką pozwala wczuć się w opowieść. Odbieramy ją na dwóch płaszczyznach, zarówno dokumentalnej, jak fabularnej, często intuicyjnie. Kiedy trzeba montaż jest szybki, a kiedy indziej wolny, co w pewnym stopniu miesza dwa rodzaje narracji.

Reżyser wzbudza emocje zarówno ciszą, jak głośnymi, punkowymi piosenkami, co tworzy niesamowitą całość. Jak nietrudno się domyślić muzyka gra tutaj kluczową rolę. Dzięki niej obraz nabiera niesamowitej, punkrockowej energii. Słowa również nie są bez znaczenia. Jesteśmy uczestnikami koncertów Hard Core Logo i bardziej wczuwamy się w podejście do życia muzyków, szczególnie Joego. W scenie kłótni między członkami zespołu, w tle leci Who the hell do you think you are?, a bohaterowie zarzucają sobie hipokryzję i uzurpację przywództwa. Natomiast w spokojniejsze tempo wprowadza nas ballada Blue tatoo. Dzięki takim zabiegom łatwiej jest się przyzwyczaić do pewnych zmian narracyjnych, czy przygotowuje nas to na zwrot akcji i sprawia, że wszystko jest bardziej wiarygodne.

Mimo wszystko, tę wiarygodność tworzą głównie aktorzy. Wręcz niemożliwe mi się wydaje aby udawali, wszystko jest szczere do bólu. Hugh Dillon, czyli Joe Dick jest niesamowity. W każdym momencie czuć jego nienawiść do świata i przemysłu muzycznego, a na twarzy ma wypisane „fuck you”. Jest punkowcem do szpiku kości. Jego antagonista, czyli Callum Keith Rennie w roli Billy’ego Talenta również radzi sobie świetnie. W scenach, gdy są razem,  dzięki gestom, mimice, czy sposobie poruszania się, widać przeciwieństwa. Najlepszy pokaz dał jednak Bernie Coulson, wcielający się w Pipefittera, przygłupiego perkusistę – był niezwykle wiarygodny. “Hard Core Logo” to najprawdziwszy popis umiejętności aktorskich.

Bruce McDonald lubi eksperymentować. Widać to we fragmentach “Tracey” z 2007, czy “Pontypool” z 2008. Bardzo dobrze zna język filmu, dzięki czemu nie jest to sztuka dla sztuki, a swoimi metodami próbuje przekazać coś widzom. W “Hard Core Logo” krytykuje przemysł muzyczny w sposób ironiczny, dosadny i momentami zabawny, jednak pod tym płaszczem kryje się gorzka prawda, której nawet taki punkowiec jak Joe Dick nie jest w stanie pominąć.

 

REKLAMA