search
REKLAMA
Nowości kinowe

Godzilla (recenzja na NIE)

Miłosz Drewniak

17 maja 2014

REKLAMA

Godzilla_(2014)_poster

Mój negatywny stosunek do nowej Godzilli nie wynika z faktu, że to zły i niedobry film, bo zasiadając w fotelu na sali kinowej nie oczekiwałem arcydzieła, tylko ogromnego jaszczura, który rozpieprza miasto w drobny mak. Nie zrozumcie mnie źle. To nic złego, że potwór w filmie rozpieprza miasto i wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, to bardzo dobrze, bo przecież o to właśnie chodzi w Godzilli. Mój sceptycyzm wynika z czegoś innego, a mianowicie z tego, że twórcy w pewnym momencie obiecali mi to właśnie rozpieprzanie uzupełnione o coś innego, o powiew świeżości i – hultaje! – nie dotrzymali słowa.

Nie mam więc za złe twórcom filmu, że nakręcili Godzillę. Mam im za złe, że wybrałem się na film bez większych oczekiwań, po czym dałem się nabrać jak dziecko i naprawdę pomyślałem, że oglądam niebanalny film.

Kiedy zorientowałem się, że reżyser obiecuje mi gruszki na wierzbie? Mniej więcej wtedy, kiedy zaczyna się drugi akt i cała historia zostaje skierowana na stare, zardzewiałe tory. Co mnie tak urzekło i sprawiło, że na chwilę zgłupiałem, to ekspozycja filmu, w której dominuje aktorski kunszt Bryana Cranstona, wcielającego się w rolę Joey’a Brody’ego – amerykańskiego naukowca, który wraz z żoną Sandrą (Juliette Binoche) pracuje w japońskiej elektrowni jądrowej. W obcej kulturze małżeństwo wychowuje małego synka – Forda (CJ Adams). Pewnego dnia rodzinę spotyka wielka tragedia, która położy się cieniem na przyszłości jej członków…

Elementem, o który Gareth Edwards miał (w moim naiwnym mniemaniu) uzupełnić owo rozwalanie miasta w swoim filmie, a (niech mu Bóg wybaczy!) nie zrobił tego, jest niespotykana w ramach gatunku monster movie dopracowana psychologia postaci i zwrócenie atencji w stronę ludzkiego dramatu. Trudno wyczuć, czy reżyser miał w planach zrobienie ludzkiego obrazu, w ramach filmu o potworze i po prostu mu nie wyszło, czy pełną napięcia i dramatyzmu ekspozycję nakręcił złośliwie jako przynętę dla widzów znudzonych przewidywalną gatunkowością. Sam potwór pojawia się przecież na ekranie na bardzo krótko. Tak jakby kamera przed nim uciekała, bo ma co innego do roboty… Na przykład… pokazywanie ludzi. Taki był zamiar? Trudno osądzić.

godzilla bryan cranston

Natomiast osądzić łatwo, że pierwszy akt Godzilli to nic innego, jak pierwszorzędny dramat rodzinny, znakomicie zagrany i wpleciony w wyczuwalną atmosferę filmu fantastycznego. Scena pod drzwiami w elektrowni jądrowej jest autentycznie wzruszająca i w żadnym wypadku nie razi patosem i sztucznością pretekstowych dla wszechobecnej rozwałki ludzkich dramatów z oklepanych filmów katastroficznych.

Wielkim, niewykorzystanym potencjałem filmu Edwardsa jest Bryan Cranston, który schodzi ze sceny dokładnie wtedy, kiedy film zaczyna zawodzić. Przypadek? Cranston jest szalenie zdolnym aktorem, przeżywającym swoje pięć minut dzięki roli w serialu Breaking Bad, w którym pokazał światu na co go stać i pozwolił się „odkryć”. Jego aktorstwo jest wielowymiarowe. Cranston potrafi zagrać zarówno skrajności, jak i złoty środek. Potrafi wylać męskie łzy i ryknąć niczym samiec alfa, przy czym zawsze jest autentyczny. Szkoda, że nie dali mu pograć…

O ile prawdziwe gwiazdy gasną na ekranie bardzo szybko (mam tu na myśli również Juliette Binoche, której krótkiego występu nie sposób nawet ocenić), tak role wiodące należą do przeciętniaków i słabych aktorów. W rolę dorosłego Forda – sapera amerykańskiej armii – wcielił się Aaron Taylor-Johnson, którego twarz nie jest zdolna do wyrażania zbyt wielu emocji, a Elizabeth Olsen jako żona powyższego jest… ładna. W sumie starczy. Jest jeszcze Ken Watanabe, na którego bardzo liczyłem, a który ogranicza się do wyjaśniania widowni biologiczno-chemiczno-sejsmiczno-naukowych zawiłości i bycia wystraszonym. Acha, czasem jeszcze rzuci pseudofilozoficzny tekst o Matce Naturze i równowadze w przyrodzie.

20823568_godzilla

No właśnie, na tym opiera się cały pomysł filmu Edwardsa. Godzilla przyszedł zrobić porządek i przywrócić równowagę Mocy. To wszystko. „Powyrywać chwasty”, jak to kiedyś robił nasz Boguś Linda w filmach Pasikowskiego. Już sam pomysł wyssanych z czterech liter GNOLi, z którymi walczy olbrzymi jaszczur i które bardziej przypominają roboty, niż żywe organizmy, jest dla mnie kontrowersyjny, a co dopiero koncept Godzilli jako amerykańskiego bohatera narodowego. Jeżeli Godzilla w filmie Edwardsa obudził się, by przywrócić równowagę w przyrodzie, to jako istota do tego powołana („praktycznie bóg”, jak go określa jedna z postaci) powinien wędrować od miasta do miasta i redukować populację homo sapiens, którzy chyba bardziej niż cokolwiek innego są winni zachwiania równowagi w przyrodzie. Wtedy kupiłbym pomysł z wyrywaniem chwastów i Godzillę pełniącego rolę deus ex machina. Bez marudzenia.

Gdy film przestaje być tym, czym miałem nadzieję, że będzie do końca, robi się kliszowo. Oglądamy film katastroficzny spod znaku Rolanda Emmericha. Nie mówię, że to bardzo źle. Tego rodzaju kino może się podobać i rozumiem to. Mnie jednak nie przekonują w kółko powtarzane schematy zarówno postaci, jak i wątków, sztuczny, jankeski patos i słabo umotywowana rozróba w tle.

Słowo na koniec należy się Alexandre’owi Desplatowi i jego nadzwyczajnej ścieżce dźwiękowej, która już w czołówce filmu wprowadza nas w klimat antycypowanej grozy. Chwilami przeszarżowana, choć zawsze charakterystyczna i świetnie odzwierciedlająca wydarzenia, towarzyszy nam na każdym kroku.

A sam potwór?… Jaki jest, każdy widzi. Duży, gruby, fajnie zrobiony.

Udanego seansu i nie dajcie się wkręcić!

REKLAMA