search
REKLAMA
Nowości kinowe

G.I. Joe: Odwet

Krzysztof Walecki

14 kwietnia 2013

REKLAMA

„G.I. Joe: Odwet” to jeden z tych filmów, które można łatwo krytykować, trudniej zaś bronić. Kontynuacja nakręconego cztery lata wcześniej „G.I. Joe: czasu Kobry” ma innego reżysera i w większości nowych aktorów, ale ambicje, a raczej widownię, tę samą. Na filmie Jona M. Chu najlepiej bawić się będą 10-letni chłopcy, ewentualnie dorośli, którzy lubią komiksowe kino akcji i dużo broni palnej. Inni mogą sobie ten sequel odpuścić.

Tytułowi G.I. Joe to specjalna jednostka niepokonanych żołnierzy, która już drugi film walczy z Kobrą, organizacją terrorystyczną pragnącą przejąć kontrolę nad światem, aby następnie go zniszczyć. Albo wpierw go zniszczyć, aby potem móc nim rządzić… Nieważne. Obecnie mają asa w rękawie, o którym nikt nie wie – prezydent Stanów Zjednoczonych to w rzeczywistości zakamuflowany Zartan, członek Kobry. Prawdziwy El Presidente jest przez nich więziony i najwyraźniej nie bardzo wiedzą, co z nim zrobić. Tymczasem uzurpator wydaje rozkaz zlikwidowania tytułowych bohaterów, oskarżając ich o zdradę. Zaledwie kilku „Joe” udaje się ujść z życiem. Od teraz ich jedynym celem staje się zemsta.

Kto widział część pierwszą, ten wie, że bohaterowie zamiast imion mają ksywki – Roadblock, Firefly, Lady Jaye, Jinx to nowe nabytki obok znanych już Snake Eyes, Storm Shadow czy Duke’a. Tutaj nawet prezydent nie ma nazwiska. Podejrzewam, że tym samym powinni być jeszcze bardziej zakamuflowani dla swych wrogów, ale w rzeczywistości wszyscy się doskonale znają. Inną cechą tych filmów są wielce nieprawdopodobne sceny akcji. W „Czasie Kobry” najlepszą z nich była sekwencja pościgu ulicami Paryża, gdzie bohaterowie wskoczyli w metalowe kombinezony, aby złapać uciekających złoczyńców. Tutaj prym wiedzie górska potyczka dobrych ninja ze złymi – scena niedorzeczna, acz porywająca.

W przeciwieństwie do Stephena Sommersa, reżysera poprzedniej części, Jon Chu stawia bardziej na sensację niż fantastykę. Channing Tatum już nie nosi wspomnianego wyżej metalowego wdzianka, co więcej, gra tu zaledwie drugi plan, a miejsce lidera tytułowej jednostki przejmuje muskularny Dwayne Johnson, który nie potrzebuje żadnych technicznych wspomagaczy. Również inni członkowie drużyny bardziej polegają na broni i własnej sprawności fizycznej niż na gadżetach. Co innego Kobra – taki Firefly operuje mechanicznymi świetlikami, które wybuchają, zaś Dowódca z domu nie wychodzi bez swojej maski. Poza tym zniszczenia, jakich dokonują przy pomocy swej broni ZEUS, przypominają raczej biblijny Armagedon, a nie demolkę typową dla kina akcji.

Inne zmiany są raczej kosmetyczne. Prolog pierwszych „G.I. Joe” rozgrywa się w XVII wieku we Francji, zaś „Odwetu” we współczesnej Korei Północnej, lecz nazwanie najnowszego filmu bardziej „politycznym” czy „aktualnym” skończyć by się mogło wyśmianiem. Polityka polega tu na rzucaniu postaci z jednego niebezpiecznego krańca świata w drugi (potem mamy Pakistan), a i tak wszystko kończy się w Stanach Zjednoczonych, w, najwyraźniej, najbardziej zabójczym miejscu na kuli ziemskiej. Nic więc dziwnego, że i Bruce Willis wspomaga swoich w walce z potężną Kobrą.

Ktoś mógłby zapytać, co tu, do licha, robi Willis. Jego bohater, emerytowany generał Joe Colton (w końcu ktoś z nazwiskiem), pojawia się po godzinie filmu i sypie sucharami z powagą godną Stevena Seagala, po czym znika, aby pojawić się dopiero w finale. Tym samym Bruce zalicza hat-tricka – po koszmarnych „Żądzach i pieniądzach” i mocno rozczarowującej „Szklanej pułapce 5”, „G.I. Joe: odwet” to trzeci z rzędu tytuł w polskich kinach, który aktor niepotrzebnie podpisał swoim nazwiskiem. Sam film nie jest zły, ale rola Willisa już tak. Przykro to pisać, ale gra tu najgorzej. A przecież całkiem niedawno w „Looperze” błyszczał. Ale tam miał dobrze napisaną rolę, a tu ochłap.

Pierwszej części wystawiłem pozytywną ocenę, z drugą czynię podobnie. Jest masa rzeczy, które mi się nie podobały. Przywódca Kobry to nieciekawy czarny charakter – dominacja nad światem to jedno, ale na ekranie widać go łącznie z 10-15 minut, i jedyne, co wtedy robi, to wydaje rozkazy i chełpi się swoimi szatańskimi planami. Dużo lepiej wypada Firefly, być może dlatego, że nie ma maski. Wciela się w niego Ray Stevenson, który nie ma zwyczaju kopiować sam siebie, nieważne, czy gra postać pozytywną, czy negatywną. Wystarczy go obejrzeć w „Księdze ocalenia”, „Dexterze” czy „G.I. Joe…” właśnie, aby porównać kreowanych przez niego łotrów. Rewelacyjny aktor.

Innym mankamentem jest niechęć reżysera do budowania napięcia – miał co najmniej dwie możliwości, aby to uczynić (scena przyjęcia oraz spotkanie głów państw), lecz zamiast pobawić się trochę i podrażnić widza, od razu przechodzi do meritum. Po co ten pośpiech? Jon Chu wcześniej zrobił tylko dwie części „Step Up” oraz dokument o Justinie Bieberze, ale widać, że zna się na narracji (z czym, o dziwo, Sommers miał problem), tempie opowiadania oraz widowiskowości. Jedna scena akcji mu jednak nie wyszła – końcowy rajd Roadblocka, w którym nie sposób się domyślić, gdzie co jest. Poza tymi drobnymi zgrzytami Chu wywiązał się z reżyserskiego zadania naprawdę dobrze.

Jak już napisałem, trudno obronić taki film. Nie należy oczekiwać od niego zbyt wiele (myślenie wyłączy się samo), jednocześnie trzeba spodziewać się po nim wszystkiego. Ostatecznie wszystkie niedorzeczności można argumentować konwencją kina komiksowego, które pozwala na akrobatyczne popisy w scenach akcji oraz umowność w kwestii nazewnictwa. I na to, że nanotechnologia istnieje i pozwala zmienić jedną osobę w drugą. Albo że gdy nadejdzie zagrożenie atakiem nuklearnym, żaden z przywódców nie zawaha się odpalić pocisków. No i na małe eksplodujące świetliki. Można wymieniać i wymieniać. Taki to film.

REKLAMA