MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: G.I.Jane
Jeżeli mamy jakieś wyobrażenie o amerykańskim filmie, a w naszej głowie utworzyło się coś na kształt puli cech istotnych, które pozwalają nam przydzielić film do kategorii „amerykański”, to za wyrabianie takiej świadomości może odpowiadać właśnie „G.I.Jane” Ridleya Scotta z 1997 roku. Są tu sceny, ujęcia, motywy, które mogą służyć jako wzory dla innych twórców, chociażby dla naszych rodzimych filmowców (którym to naśladownictwo wychodzi, jak wiemy, raz lepiej, raz gorzej, innym razem tragicznie…), dla przykładu można wymienić romantyczną scenę w wannie kończącą się sprzeczką, oblewanie przez żołnierzy sukcesu w pobliskim barze, wojskowy trening i docieranie przez „wymagającego” dowódcę. „G.I.Jane” to również obraz, który dokłada cegiełkę do mitu amerykańskiego wojska i służby w nim. Można nawet rzec, że to propagowanie tego mitu oraz wzorów zachowania dla obywatela-żołnierza wybrzmiewają przede wszystkim, przyćmiewając wątek walki o równouprawnienie i fakt, że główną rolę gra tu kobieta. A przecież ten właśnie wątek zdaje się ma być nadrzędny dla filmu.
Zatem w ramach przypomnienia: tytułową bohaterką filmu Scotta jest Jordan O’Neil (Demi Moore), pierwsza kobieta wcielona do jednostki wojskowej Navy SEALS. To kobieta niesamowita: inteligenta, silna (ciałem i duchem), osiągająca sukcesy i w sporcie, i w poezji, do tego piękna. Uparta, dzielna, pomysłowa… pozytywy można by mnożyć. Reżyser czyni ją orędowniczką idei równouprawnienia w amerykańskiej współczesnej armii. Wiadomo, lekko nie będzie, bo armia to nie najlepsze miejsce dla kobiet, ewentualnie kobieta może się przydać na stanowisku psychologa, sekretarki, może nawet odnajdzie się w jednostce wywiadowczej, ale już na pewno nie na polu bitwy, jako żołnierz wyspecjalizowanych jednostek, których Stanom zazdrości świat.
Podobne wpisy
Wątek polityczno-równościowy, raczej powierzchowny, przewidywalny i stereotypowo przedstawiony, jest pretekstem do pokazania fragmentu amerykańskiej armii, tego co w niej najlepsze i z czego USA może być dumne (nawet jeśli nie wszystko jest tam idealne, a postawy dowódców oraz polityków pozostawiają wiele do życzenia – przecież i tak dobro oraz porządek wygrają). Wątek ten stanowi klamrę łączącą początek oraz koniec filmu, z kolei środek – szkolenie i akcja-bitwa – połączono z wątkiem za pomocą postaci partnera głównej bohaterki, Royce’a (Jason Beghe), również wojskowego, który z nią pracuje, a następnie bierze udział w misji-obserwacji przebiegu szkolenia Jordan. Dzięki tej postaci można poskładać w całość wspomniany wątek i połączyć go z resztą filmu.
Nie da się ukryć, że razi szablonowość bohaterów: schematyczne postaci, które nawet jeśli się zmieniają, to jest to przemiana szybka lub oczywista: z początkowo złej, knującej postaci na dobrą albo chociaż ulegającą sile dobra, ideałów, pożądanych wartości. Wszystkich bohaterów „poprowadzono” tak, że w zasadzie nikt z nich nie jest do końca taki zły, bohaterowie naprawiają swoje błędy, a główna postać, co jest oczywistością, triumfuje, do tego pokonuje polityków oraz ich nieczystą, nierówną grę. Wielka walka o równouprawnienie traci na wartości, bo szybko, bez chwili wątpienia uświadomimy sobie, że wszystko musi skończyć się dobrze i poprawnie. Grubą kreską rozrysowano typowo męskie i kobiece postacie, których gesty oraz rekwizyty im towarzyszące, uwypuklają ich charakter, typizują, czynią z nich stereotypy, których charakter możemy określić jednym zdaniem. Ostentacyjnie palone cygaro przez dowódcę, poprawianie makijażu przez knującą panią senator, początkowa postawa partnera Jordan, wygląd oraz zachowanie kobiet piastujących w wojsku „lekkie” stanowiska – wszystkie tego typu elementy stanowiące o charakterze postaci bardzo podkreślono i nimi uporządkowano piramidę wartości, które funkcjonują w armii, które należy wyplewić albo które trzeba krzewić.
Odtwórczynię głównej roli, Demi Moore, wypada docenić za wkład pracy w zbudowanie postaci głównej bohaterki, na której opiera się cała akcja i filmowe emocje, jednak wydaje się, że chwilami z tym swoim zaangażowaniem oraz psychologizacją bohaterki aktorka przesadziła. Część scen ociera się o śmieszność za sprawą egzaltowanych min, przedłużanych mądrych i głębokich, znaczących spojrzeń. Tytułowa G.I.Jane dźwiga cały ładunek emocjonalny większości scen, i należy docenić jej zaangażowanie, ale czasami Moore przywodzi na myśl dawnego aktora w masce z przerysowaną miną lub przejaskrawionym makijażem.
Będąc już przy grze i aktorstwie, najciekawiej z całej ekipy wypada i zostaje w pamięci osoba sierżanta Johna Urgayle’a, wykreowanego przez Viggo Mortensen. Jednym słowem – świr, który swoim pojawieniem się potrafi skraść całą naszą uwagę.
Krótkie ujęcia eksponujące trudy szkolenia, nerwowość czy napięcie w ekstremalnych sytuacjach będących próbą wszelkich sił głównej bohaterki w walce o równe traktowanie przeciwstawiono dłuższym, patetycznym scenom, gdy trening oglądamy z daleka, jako szczęśliwcy, którym nie jest dane w nim uczestniczyć. Reżyser rozplanował akcję na wszystkie możliwe pory dnia, warunki pogodowe (upały, ulewy) i ukształtowanie terenu (ocean, pustynia, strefa powietrzna, łódź podwodna). Na pewno warta docenienia jest muzyka – często dynamizująca akcję lub też sentymentalnie brzdąkająca w tle, usłyszymy znane dla uszu kawałki, w dużej mierze rockowe.
Czy scenografia, plany filmowe, rekwizyty, stroje wypadają autentycznie, będzie zależało od znajomości tematyki historyczno-militarnej. Poza prostymi wpadkami, które wyłapie ucho czy oko przeciętnego widza, niebędącego znawcą dziedziny (zaliczając do tej grupy również mnie), wygląd wykreowanej rzeczywistości filmu wypada przekonująco. Raczej nie będzie nurtowało pytanie, czy jednostka, do której trafia Jordan, wykonuje dokładnie takie ćwiczenia i czy takiego właśnie sprzętu, łodzi itd. używa amerykańskie wojsko. Jest wystarczająco przekonująco, by wierzyć w to, co pokazał reżyser.
Trzeba przyznać, że są sceny i ujęcia, które ogląda się niesamowicie, trzymają w napięciu, porywa ich tempo, takie, na podstawie których można by uczyć się filmowego rzemiosła. Jednocześnie trafiają się sceny, gdzie robi się kiczowato czy banalnie, lub gdzie kamera zwalnia i z kadru zaczyna się lać nieznośny patos. Z kolei w warstwie treściowej podkreślanie wrażliwości oraz inteligencji żołnierzy ich znajomością poezji trochę śmieszy i wypada pretensjonalnie. Sztampowo brzmi pogawędka żołnierzy, kiedy nierówne traktowanie ze względu na kolor skóry porównuje się do nierówności płci. Tak samo jest z ucieczką jednego z żołnierzy na myśl o tamponach – kolejny karykaturalny i powierzchowny element fabuły budujący cały ten wątek propagandowo-równościowy. Wiele jest takich słabo, stereotypowo oraz prostacko wyglądających scen czy brzmiących tekstów, przez co traci na „wielkości” główny temat filmu Scotta.
Podsumowując, powierzchowność i oczywistość raczej nie pozwolą na to, by nasza pamięć zachowała lub kultywowała postać G.I.Jane. Owszem, pamięta się i kojarzy rolę Demi Moore jako G.I.Jane, ale do kultowości postaci bądź arcydzielności filmu zdecydowanie daleko.
Tekst z archiwum film.org.pl.