search
REKLAMA
Nowości kinowe

FURIA

Maciej Niedźwiedzki

23 października 2014

REKLAMA

bDavid Ayer zapragnął nakręcić film wojenny. Potrzebował czołgu, Brada Pitta i prawie 70 milionów dolarów budżetu. To wystarczy, by przyciągnąć do kin widzów. To wystarczy, by inwestycja się zwróciła. Niestety, Furii bardzo wygodnie siedzi się w gatunkowych koleinach wyżłobionych przez starsze produkcje – reżyser Bogów ulicy sprawdził jedynie ich drożność. Ayer nie chciał z mocować się z konwencją, zaproponować cokolwiek nowego, uciec z rozpoznanego pola bitwy, spojrzeć w innym kierunku, wywrócić estetyczne ramy do góry nogami (tak jak nie bał się tego zrobić Komasa w Mieście 44). Wojenne kino post-spielbergowskie, post-stone’owskie niewątpliwie trzyma się bardzo dobrze, a Furia jest tego idealnym przykładem. Jednak oczekiwałem nieco więcej od warsztatowego popisu operowaniem filmowego języka. W filmie Ayera nie ma mięsa, Furia to sam szkielet, kino atrakcji, które nie prowokuje do dyskusji. Po seansie pozostajemy z uczuciem pustki – jednak nie spowodowanej przez wyczerpujący nasze emocje film,  ale raczej przez obojętność, z jaką wychodzimy z sali.

Niestety trudno rozpocząć dyskusję o Furii nie powołując się na inne dzieła. Nie chcę jednak oskarżać Ayera o wtórność czy fabularne kalki, bo kino wojenne – jak każdy inny gatunek – jest mocno skonwencjonalizowane i w jego obrębie trudno, pod względem fabularnym, zaproponować coś nowego. W takiej sytuacji reżyser powinien skupić się na postaciach: drążyć ich psychologiczne portrety, zawiązywać między nimi konflikty, czynić ich nieoczywistymi. David Ayer i o tym zapomniał (może powinien poprosić kogoś o pomoc, pracując nad scenariuszem?). Obracamy się wśród charakterów już nam doskonale znanych: surowy, ale posiadający silny moralny kręgosłup dowódca – sierżant Collier (Brad Pitt), Norman Ellison (Logan Lerman) to uczeń-młokos przestraszony wojną, który przypadkowo trafił na front, ale w trakcie filmu przechodzący inicjację pod okiem bardziej doświadczonych kolegów, Boyd Swan (Shia LaBeouf) to z kolei żołnierz ciągle recytujący Biblię, mamy też oblecha-mechanika Grady’ego Travisa (Jon Bernthal). Standard. Nie dzieje się między nimi nic, czego nie przewidzielibyśmy po wstępnej ekspozycji. To jedynie pobieżnie potraktowane charaktery, nieszczególne jednostki, ciała wypełniające czołg.

b

Może na pierwszym planie miała być wojna jako wydarzenie? Flaki i błoto, dym z lufy, krzyk i krew oraz obłocone twarze szeregowców o martwym spojrzeniu. Na tym poziomie nie potrafię czegokolwiek Furii zarzucić. Świat, który przemierzamy, jest odpowiednio brudny i zniszczony. Scenografia waży tyle, ile powinna, w powietrzu unosi się zapach stęchlizny, a w klaustrofobicznym wnętrzu czołgu chwytamy ustami powietrze, to wrażenie wzmaga solidnie zrealizowana oprawa dźwiękowa i więcej niż dobre zdjęcia. David Ayer, oczywiście z pomocą technicznego zaplecza, pieczołowicie odtworzył wojenny krajobraz: tchnął w niego życie, tchnął w niego śmierć. Furia jest filmem brutalnym – spust naciskają wszyscy, jedna i druga strona mści się na bezbronnych jeńcach, etyczny kodeks przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Już nawet nie chodzi o sztukę przetrwania, ale o czystą zemstę. Będziemy oglądać żołnierzy, którzy pod pretekstem rozkazów będą wykonywać egzekucje. To już nie ratowanie Europy, ale zabawa w zbrodnię. Bo w kwietniu 1945 roku wojną wyczerpani są już wszyscy.

Mam wątpliwości, czy teraz opisuję to, co w tym filmie w pewnej ilości jest, czy wyliczam to, czego mi nim zabrakło – bo mogło to być dzieło znacznie lepsze. Furia pozostawia widza z uczuciem niedosytu, niewykorzystanej okazji, by przekroczyć niektóre granice. Furia nie jest takim obrazem, jakim chciałbym, żeby była. Film Ayera ma niestety fragmentaryczny scenariusz pozbawiony ideologicznej konsekwencji. Przerażające sceny mieszają się z peanem na cześć amerykańskiego wojska i typowym dla jankeskiego kina efekciarstwem. Furia nie jest spójnym fabularnie filmem. Reżyser przenosi nas od jednej misji do drugiej – całość, w mało przekonujący sposób, łączy zbyt szybka ewolucja młodego Normana, który z płaczliwego chłopca staje się prawie maszyną do zabijania.

Furia stara przekonać do siebie widza głównie dzięki stronie wizualnej i udanej inscenizacji zbrojnych konfrontacji. Bohaterowie żadnym słowem czy gestem nas nie zaskoczą – a to oni przecież powinni wzbudzać nasze zainteresowanie. Pozostajemy więc na poziomie zadowolenia z realizacyjnego wykonania, a ludzie to tylko narzędzia w rękach reżysera, którzy dokonują przed nami destrukcji krajobrazu.

b

W Furii zabrakło zapowiadanego przez tytuł szaleństwa, faktycznego gniewu. Bo przecież chodzi o coś więcej niż o nazwę czołgu. Po wyjściu z kina w naszej pamięci pozostanie głównie jedna dłuższa scena, gdy razem z Bradem Pittem zjemy w ciszy skromny obiad w towarzystwie dwóch przestraszonych Niemek. Zobaczymy poparzenia na plecach sierżanta Colliera, spojrzymy w jego oczy – wtedy ta postać, przez moment, będzie dla nas nieco bliższa, bardziej ludzka. O dziwo, wtedy Furia ma do zaoferowania najwięcej, osiąga najwyższe napięcie.

Wszystko inne to schematy i poprawnie poprowadzona historia bez specjalnych ambicji. Kolejne sprzedanie obrazu wojny, jaki już znamy. Przypomnienie repertuaru zagrań wykorzystanych już w innych produkcjach. Szkoda, że David Ayer nie spróbował pójść w kierunku, gdzie nikt wcześniej jeszcze nie był. II Wojna Światowa na pewno filmowcom nigdy się nie znudzi. Ciekawe, kiedy doczekamy się w kinie amerykańskim jej reinterpretacji, pod względem formalnym, jak i merytorycznym, na miarę XXI wieku?

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA