search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

DŁUGI WIELKI PIĄTEK

Tekst gościnny

31 sierpnia 2014

REKLAMA

7308559.3Autorem recenzji jest Michał Frącz.

Gdy ktoś pyta o brytyjskie kino gangsterskie, większość odpowie: „Guy Ritchie”. Co bardziej ogarnięci zaraz potem dodadzą: „Get Carter”. Jeśli ktoś drąży dalej zwykle zapada niezręczna cisza. Może ktoś rzuci „Wschodnimi obietnicami”, ale zaraz zostanie zgaszony odpowiedzią, że koprodukcje się nie liczą. Gdyby mnie ktoś zdybał na ulicy i jął pytać, z czym kojarzy mi się brytyjska gangsterka, odpowiedziałbym mu: „The Long Good Friday”.

Londyn, przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Niekoronowanym królem tego miasta jest Harold Shand (Bob Hoskins), tyleż gangster, co wizjoner. Gdy widzimy go pierwszy raz, wraca na swe włości po negocjacjach z amerykańską mafią. Sfinalizowanie umowy, dzięki której stanie się szanowanym biznesmenem, ma się odbyć już nad Tamizą, w Wielki Piątek (stąd tytuł). Na jego jachcie oprócz Amerykanina (Eddie Constantine), bawią się u jego boku  podwładni, miejscy radni, skorumpowani policjanci oraz jego wierna kochanka, Victoria (Helen Mirren). Harold czuje się jak król życia – żartuje, pije szampana, z ufnością patrzy w przyszłość. I wtedy ktoś zaczyna mordować jego ludzi. Jeśli chce przekonać Amerykanów do zainwestowania w niego, musi dowiedzieć się, kto dybie na życie jego i jego współpracowników.

Bob Hoskins in The Long Good Friday

Sięgnąłem po film Johna Mackenziego z jednego powodu – z powodu genialnego w swej prostocie pomysłu na fabułę. Zazwyczaj, gdy zastanawiamy się, kto zabił, patrzymy na to oczami albo zwykłego człowieka albo funkcjonariusza policji/agenta. Harold nie jest tak bezsilny jak zwykły człowiek, nie ma rąk spętanych przepisami jak policjant. Ma pod sobą armię zbirów, przekupnych mundurowych i ulicznych informatorów, a jak trzeba, to użytek zrobi i z własnych pięści. Krotko mówiąc – może więcej. A oglądanie go przy pracy to niezapomniane przeżycie, w czym niewątpliwie duży udział miał Bob Hoskins. Nie muszę chyba dodawać, że reszta obsady, z Helen Mirren na czele, dotrzymuje mu kroku. Warto odnotować, że ze swojej roli świetnie wywiązał się pewien młody, debiutujący aktor, tutaj grający małomównego mordercę – Pierce Brosnan. Może go znacie.

brosnan

Mimo, że „Długi Wielki Piątek” obecnie cieszy się statusem dzieła kultowego, nie obyło się bez przeszkód w chwili produkcji. Najpierw zmieniono oryginalny tytuł, ponieważ był … zbyt spoilerujący i zdecydowano się na „The Long Good Friday” z racji religijnych konotacji i brzmienia podobnego do Chandlerowskiego „Długiego Pożegnania” (The Long Goodbye). Potem, na życzenie Mirren rozwinięto postać Victorii, ze stereotypowej dziewczyny gangstera w pełnoprawną i inteligentną postać. Następnie wynikły problemy finansowe – producent (firma Black Lion Films, która cierpiała na chroniczny brak gotówki) skrócił film ze stu piętnastu minut do osiemdziesięciu oraz zatrudnił aktora, który miał zdubbingować głównego bohatera w kopiach do dystrybucji zagranicznej (do tej profanacji ostatecznie nie doszło, głównie z powodu interwencji Hoskinsa), ciągle przekładał premierę. Ratunek przyszedł ze strony Beatlesów – a konkretnie jednego z nich, George’a Harrisona. Jego firma producencka HandMade Films odkupiła prawa do filmu i wyświetliła film w pełnej, dwugodzinnej wersji.

900_long_good_friday_blu-ray_8

„Długi Wielki Piątek” okazał się dużym sukcesem. Poza aktorstwem chwalono perfekcyjny scenariusz, sprawną reżyserię i elektryzującą muzykę Francisa Monkmana (jeśli lubicie syntezatory, ‘80s i soundtracki „Ucieczki z Nowego Jorku” czy „Halloween” to zróbcie sobie prezent i posłuchajcie jego muzyki).  Film na wyspach do dziś cieszy się kultem (u nas, oczywiście, pozostaje kompletnie nieznany), jako źródło inspiracji wymienia go wspomniany Guy Ritchie, jest też na liście ulubionych filmów Quentina Tarantino. Zaś Brytyjski Instytut Filmowy umieścił dzieło Mackenziego na 21 miejscu na liście najlepszych brytyjskich filmów XX wieku, gdzie wyprzedził takie perełki jak „Brazil”, „Powiększenie” czy „Dzień Szakala”. Swego czasu krążyły pogłoski o remake’u (który miał wyreżyserować, o zgrozo, Paul W.S. Anderson), ale na szczęście skończyło się na pogłoskach.

Na zakończenie nadaje się wyświechtany tekst z recenzji klasyków ze złotych lat kina – takich filmów już się nie kręci. „Długi Wielki Piątek” przedstawia drapieżny świat, w którym nikt nie ma ochoty na żarty, to brutalna (scena przesłuchania z maczetą w roli głównej), perfekcyjnie nakręcona historia z mięsistymi dialogami, doskonałym aktorstwem, i jednym z najlepszych, najbardziej szarpiących nerwy zakończeń w historii kina. Nic, tylko oglądać.

REKLAMA