search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Człowiek znikąd

Michał Włodarczyk

27 maja 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

W recenzji znakomitego obrazu rodem z Korei, „I Saw the Devil”, cały pierwszy akapit poświęciłem na mały wywód odnośnie świetnej kondycji kina koreańskiego, obwieszczając przenosiny stolicy thrillera z Los Angeles do Seulu i okolic. Nie chciałbym się powtarzać i po raz kolejny wymieniać tytułów doskonałych produkcji, które przyczyniły się do takiego stanu rzeczy, jeśli więc jesteś zainteresowany/a, zajrzyj proszę do recenzji powyższego filmu. Na obraz, o którym tekst ten traktuje, natrafiłem zupełnie przypadkiem. Ot, miałem ochotę obejrzeć jakiś mocny, azjatycki film do poduszki. Mój wybór padł na zupełnie nieznaną mi produkcję z 2010 roku o dość intrygującym tytule „The Man from Nowhere”. Z pełnym przekonaniem, że najlepsze w koreańskim kinie już widziałem, rozpocząłem seans. Równo dwie godziny później zapewniłem ucztę roztoczom, kiedy po policzku spłynęła mi łza i spadła na dywan. Przetarłem jeszcze spocone czoło i już wiedziałem – właśnie obejrzałem najlepszy film 2010 roku i jeden z najlepszych filmów sensacyjnych w ogóle.

Kurcia cholercia, mocne wejście – pomyślałeś. Ale o co ten raban? Cóż, w dużym uproszczeniu powiedziałbym, że wygląda to tak: „Człowiek w ogniu” + „Leon Zawodowiec” x „Uprowadzona” = „Człowiek znikąd” właśnie. Z jednej strony jest to dla filmu Lee Jeong-Beoma komplement, a z drugiej – wręcz przeciwnie. Powód? Może prócz „Leona”, koreański film jest o klasę lepszy, niż pozostałe razem wzięte. Dlaczego? Zapraszam do dalszej części tekstu.

Cha Tae-sik wiedzie spokojny żywot jako właściciel lombardu. Jedyna osoba, z którą otrzymuje kontakt, to mała dziewczynka, So-mi, która mieszka obok. Jej uzależniona od narkotyków matka, Hyo-jeong, kradnie towar z siedziby handlarzy prochami. Zostawia swoją torbę w lombardzie Tae-sika, który nie ma pojęcia, że w środku znajdują się skradzione narkotyki. Na trop kobiety wpadają właściciele towaru i, torturując Hyo-jeong, odnajdują miejsce przechowywania dragów, a następnie porywają ją wraz z małą So-mi. Kiedy dwaj gangole odwiedzają lombard w celu odzyskania prochów, zostają zaskakująco sprawnie obezwładnieni przez Tae-sika. Mężczyzna odkrywa w jakim celu porwano kobiety – za wszystkim stoją handlarze organami. Znalazłszy pozbawione oczu i innych organów ciało Hyo-jeong, Tae-sik wyrusza osieroconej dziewczynce na ratunek. Ścina włosy, zarzuca marynarkę, wkłada spluwę za pas i rusza w miasto, nie zdając sobie nawet sprawy, w jakie miejsce zaprowadzi go misja ratunkowa…

Kiedy mocny scenariuszowy background mamy już zapewniony, o jakości filmu sensacyjnego w następnej kolejności decydują dwa elementy: emocje oraz realizacja – w szczególności scen akcji. Tutaj więź na linii Tae-sik – So-mi daje temu obrazowi potężnego kopa. Nie jest to zakazana, choć szczera miłość, o jakiej opowiadał Luc Besson w „Leonie Zawodowcu” (wersja reżyserska), a także relacja opiekun – podopieczna, jak było to pomiędzy bohaterami Washingtona i Fanning w „Człowieku w ogniu”. Tae-sik to prawy facet po traumatycznych przeżyciach, który zamknął się na świat, a jedyną osobą, z którą miał kontakt, była właśnie So-mi. Mimo że traktował ją dość szorstko, nie miał serca, ażby odrzucić od siebie mocno pokrzywdzone przez los dziecko. Kiedy zdrowie i życie osieroconej chwilę wcześniej dziewczynki zostają zagrożone, bohater zyskuje nowy cel w życiu, i to dla ochrony So-mi gotów jest postawić na szali wszystko, nawet własne życie.

Tae-sik podąża tropem szefów nielegalnego interesu, zapsutymi braćmi Seok, którzy wykorzystują swoje ofiary niemalże na skalę przemysłową. Protagonista prawo ma tam, gdzie nowy Bond wstrząśnięte martini, dlatego szybko wzbudza zainteresowanie miejscowej policji. Trzy strony konfliktu zapewniają liczne, emocjonujące sceny akcji, w których choreografia, praca kamery oraz montaż, to absolutnie najwyższa możliwa półka. Ucieczka połączona z pościgiem, starcie z funkcjonariuszami zakończone skokiem „na Bourne’a” oraz zadyma w dyskotece, to zaledwie preludium do sześciominutowej wymiany ciosów/ognia w pewnej marmurowej sali. Na wyjątkowość tej sekwencji składają się: rewelacyjna reżyseria, naturalizm w momentach zadawania bólu, kapitalny motyw muzyczny oraz przede wszystkim EMOCJE. Chciałbym napisać Wam w tym miejscu, w jakich okolicznościach w wir walki rzuca się bohater, ale byłby to niewybaczalny spoiler. Uwierzcie mi jednak na słowo – chyba jeszcze na żadnym filmie w takim stopniu nie dopingowałem protagonisty w jego krwawym balecie z nożem. Twórcy nie osiągnęli tego jakimś wielce wysublimowanym zabiegiem, ale najważniejszy jest efekt, jaki ten fragment wywiera na widzu. Nie prośba, a wręcz żądanie – chcemy, aby Tae-sik rozprawił się z bandą skurwysynów jak najbrutalniej, jak najbolśniej dla bandy popaprańców. Nie potrzeba w tym przypadku cyfrowych armii ani wymyślnych stworów, aby poczuć prawdziwą magię kina.

Taka immersja nie byłaby możliwa, gdyby nie świetne aktorstwo. W głównego bohatera wcielił się aktor Won Bin, bożyszcze koreańskich nastolatek, którego polscy widzowie powinni kojarzyć z roli młodszego z braci w „Braterstwie broni”. Won Bin prywatnie trenuje taekwondo oraz krav maga, dzięki czemu w scenach walki wypadł doskonale. Aktor na szczęście sprawne ma nie tylko kończny i w scenach dramatycznych także wypada świetnie. Krwawa przeprawa przez oponentów z nożem w dłoni, chwile wyciszenia czy sceny płaczu – Bin za każdym razem gra z pełnym zaangażowaniem, tworząc pełnokrwistą i wiarygodną postać. Drugą gwiazdą, która prawie kradnie dla siebie show, jest jedenastoletnia Kim Sae-ron, która odgrywa So-mi. Dziewczynka jest doprawdy rewelacyjna, potrafi poruszyć w scenie płaczu, jest inteligentna, zabawna i nie sposób odmówić jej uroku. To dopiero drugim film, w jakim Sae-ron wystąpiła, ale na bazie tego, co zobaczyłem w samym tylko „Człowieku znikąd”, wróżę jej dużą karierę. Z postaci drugiego planu bardzo dobrze wypadł Thanayong Wongtrakul jako wyszkolony Wietnamczyk Ramrowan, jak również panowie Kim Hee-won oraz Kim Sung-oh w rolach nieco przerysowanych, ale śmiertelnie niebezpiecznych braci Seok.

Opisując scenę rzezi w marmurowej sali, wspomniałem o rewelacyjnym temacie muzycznym. Ten główny motyw z soundtracku Shim Hyun-jeonga, zatytułowany jest po prostu „The Man from Nowhere” i od kilku tygodni nie mogę się od niego oderwać. Dynamiczny temat główny, podobnie jak większość utworów w filmie, oparty jest przede wszystkim o partie smyczkowe, gdzieniegdzie pojawia się także perkusja. Muzyka idealnie zgrywa się z obrazem, a poza filmem także znakomicie się jej słucha. Polecam więc ścieżkę dźwiękową autorstwa pana Shim Hyun-jeong, gdyż to kawałek bardzo dobrej muzyki filmowej. W parze ze świetną oprawą dźwiękową idzie także strona wizualna „Człowieka znikąd”. Wypieszczone kadry, przyjemna dla oka i konsekwentna kolorystyka, masa oryginalnych ujęć i mistrzowski montaż – ktoś naprawdę znał się tutaj na swoim fachu, dlatego otrzymaliśmy kapitalnie zrealizowaną produkcję.

W podsumowaniu muszę wspomnieć o łyżce dziegciu w tej beczcie miodu, mianowicie o zakończeniu. Nie chodzi mi jednak o samą dramaturgiczną kulmincję, lecz o ostatnią scenę, która wygląda niemal identycznie jak wielki finał niecałe trzy minuty wcześniej. Nie jest to pierwszy koreański film, do którego kieruję podobny zarzut, zatem może wynikać to poniekąd ze specyfiki tamtejszego kina. Nie wiem, mimo wszystko uważam, że napisy końcowe można było poprzedzić zupełnie innym obrazkiem, bardziej adekwatną do filmowycj wydarzeń puentą. Jest to jednak zaledwie szczegół – „The Man from Nowhere” nie opowiada wprawdzie szczególnie oryginalnej historii, czyni to jednak w fenomenalny sposób. Wielkie kino.

P.S. Jeśli powyższym tekstem nie do końca Was przekonałem, zważcie na fakt, że „Człowiek znikąd” otrzymał siedem nagród Koreańskiej Akademii Filmowej, a w samej Korei Południowej zgromadził w kinach ponad sześć milionów widzów.

REKLAMA