search
REKLAMA
Nowości kinowe

CZAS NA MIŁOŚĆ. Spokojnie, możesz to powtórzyć

Krzysztof Walecki

21 września 2013

REKLAMA

Tim (Domhnall Gleeson), główny bohater nowego filmu Richarda Curtisa, żyje jak w bajce, gdzieś w Kornwalii, w wielkim domu nad morzem, wraz z rodzicami, zwariowaną młodszą siostrą oraz ciągle nieobecnym myślami wujem. W wieku 21 lat Tim dowiaduje się od swojego ojca (Bill Nighy), że każdy męski potomek w ich rodzinie posiadł zdolność cofania się w czasie – wystarczy wejść do jakiegoś ciemnego pomieszczenia, zacisnąć dłonie w pięści i pomyśleć o chwili, do której chce się wrócić. Syn postanawia wykorzystać tę jakże przydatną umiejętność w kontaktach z dziewczynami, z czym do tej pory miał same problemy. Wkrótce po przeprowadzce do Londynu spotyka sympatyczną Amerykankę Mary (Rachel McAdams), lecz przyjdzie mu cofnąć się w czasie wiele razy, zanim w końcu będą razem, a i potem nie będzie łatwiej.

Nowy film Richarda Curtisa, człowieka odpowiedzialnego za scenariusze do Czterech wesel i pogrzebu, Notting Hill oraz reżysera To właśnie miłość, jest połączeniem typowej dla niego komedii romantycznej z kinem science-fiction, choć fantastyczny jest tu tylko pomysł wyjściowy. Cała oprawa Czasu na miłość jest dokładnie taka, jak można się po tym twórcy spodziewać – film jest opowiedziany z wdziękiem, niewymuszonym humorem i zgrabnie napisanymi dialogami. Między bohaterami iskrzy, wszyscy są „jacyś” (nie tylko rodzina Tima, ale i jego kumple, pierwsza miłość, a nawet chłopak siostry) i wyjątkowo miło spędza się z nimi cały seans. Niektóre sceny pozostaną w pamięci jeszcze długo po seansie, jak np. wesele podczas ulewy bądź spotkanie w galerii zdjęć Kate Moss.  Wygląda to ładnie i brzmi przebojowo (na ścieżce dźwiękowej m.in. Sugababes, The Cure, Amy Winehouse) – niejednego widza Czas na miłość zauroczy dzięki świetnemu wykonaniu. A jednak film Curtisa pozostawia po sobie dziwne wrażenie kina rozrywkowego, które jakby niechcący ujawnia swoją mniej zabawową naturę. Twórca ten od zawsze umiejętnie balansował między humorem a dramatem, lecz tym razem temat, który poruszył, wymknął mu się nieco spod kontroli.

Początkowo wydaje się, że brytyjski twórca chce uciec od pytań natury etycznej związanych z podróżami w czasie. Zasad właściwie nie ma żadnych, efektem motyla nie trzeba się przejmować, a jedyną granicą jest osoba podróżującego – można się cofnąć tylko do wydarzeń z własnego życia. Jednak kolejne korekty, jakich Tim dokonuje, budzą u widza zrozumiałą reakcję, i wkrótce żart przestaje bawić, a zastępuje go zdziwienie. Oglądamy komedię romantyczną, w której dziewczyna wydaje się marionetką w rękach głównego bohatera, choć doskonale wiemy, że Tim i Mary są dla siebie stworzeni. Również dzięki aktorom nie czujemy sztuczności w tym projektowaniu własnego szczęścia. Mimo tego wątpliwości pozostają.

Może dlatego, gdy w drugiej połowie film zmienia nieco tonację na poważniejszą i okazuje się, że skoki w czasie jednak mają swoje konsekwencje, powitałem ten zwrot z radością. Fakt, że pewnych rzeczy Tim zmienić nie może, bądź ich zmiana jednak oddziałuje na przyszłość, wpływa korzystnie na głównego bohatera, a przede wszystkim na to, jak go odbierają widzowie. Niestety, coś za coś. Z komedii romantycznej przechodzimy do dramatu; płynnie, wszak to Curtis, ale i z poczuciem, że inaczej tego nie dało się zrobić. Nawet gdy opowiada się o takim abstrakcie, jakim są podróże w czasie, wnioski, do których się dochodzi mogą wykraczać poza kino fantastyczne i mówić coś o tym, jak powinniśmy żyć i kochać. I choć twórca To właśnie miłość nie jest w tym jakoś specjalnie oryginalny, a w finale w sposób wręcz łopatologiczny każe nam wielbić życie takim, jakie jest, bez problemu mu to wybaczam. Idąc na komedię romantyczną nie spodziewałem się refleksji natury moralnej, nawet jeśli ta pojawiła się mimochodem.

To, czego natomiast się spodziewałem, pojawia się w najlepszym wydaniu. U Curtisa zawsze wszyscy świetnie grają, nie inaczej jest teraz. Domhnall Gleeson (syn Brendana) już w zeszłym roku dał się poznać z jak najlepszej strony w Annie Kareninie, a występem w Czasie na miłość tylko potwierdza, że należy go uważnie obserwować w przyszłości. Jego Tim jest sympatyczny, romantyczny i trochę niezdarny, ale i szczery, nawet jeśli jego poczynania nie są zawsze moralnie właściwe. Wiemy jednak, że kieruje nim serce, i Gleeson świetnie to wygrywa. Rachel McAdams w roli Mary jest tak urocza, jak to tylko możliwe – po prostu dziewczyna z bajki. Bill Nighy zaś jeszcze nigdy nie był równie prostoduszny i serdeczny, jak tu. Sceny z nim i Gleesonem są najlepsze w całym filmie, nic więc dziwnego, że Curtis porzuca na trochę romans Tima i Mary, aby przyjrzeć się relacjom między ojcem a synem. Jest i etatowy aktor Joego Wrighta, Tom Hollander, jako wiecznie wściekły dramaturg, u którego zamieszkuje główny bohater. Świetna rola, choć nieduża.

Podejrzewam, że we wszystkich nas żyje przekonanie, a właściwie chęć powtórzenia pewnych sytuacji z życia, zrobienia czegoś lepiej, powiedzenia czegoś inaczej, albo nie powiedzenia tego w ogóle. Zbyt często żałujemy podjętych decyzji i wyborów, które zmieniły w naszym życiu więcej lub mniej niż byśmy chcieli. Czas na miłość pokazuje różne warianty niektórych sytuacji, każąc Timowi cofać się za każdym razem, gdy może on coś zrobić lepiej, aż wyjdzie perfekcyjnie. Tylko że ta perfekcja jest nudna. Tim, dzięki licznym podróżom w czasie, lepiej pozna Mary, stanie się lepszym kochankiem, przeczyta więcej książek, a nawet postara się uratować swoją siostrę, lecz ostatecznie będzie dążył do jak najzwyklejszego życia. Takiego, w którym błędów nie można naprawić, cofając się w czasie.

https://www.youtube.com/watch?v=5jrGEXnVROE

REKLAMA