search
REKLAMA
Czarno na białym

ŚPIEWAK JAZZBANDU (1927). 90 lat od premiery

Jacek Lubiński

6 października 2017

REKLAMA

Wszystkie te techniczne nowinki i rewelacje nie byłyby jednak wiele warte, gdyby nie Al Jolson. Aktorowi pod okiem reżysera Alana Croslanda bezbłędnie udało się połączyć stare z nowym – charakterystyczną dla filmów niemych pantomimę i opartą na niuansach teatralną mimikę z charyzmatycznym wizerunkiem showmana i pełnego energii oraz uroku wykonawcy chwytliwych hitów, które łatwo wpadają w ucho, a które artysta wypluwa z siebie z godną podziwu dziecięcą radością i niezwykłą szczerością wyrazu. Mimo że teksty piosenek również trącą banałem, nie wychodząc poza frazesy pokroju „kocham swoją mamę”, zaangażowanie Jolsona sprawia, że trudno się od nich oderwać. To właśnie dzięki niemu bohatera łatwo polubić już od pierwszych scen, a co za tym idzie, także kupić całą fabułę. Pomimo nadmiernej prostoty historii i wciąż upływającego czasu Jackie Rabinowitz w jego wykonaniu bynajmniej nie wydaje się płaski i także dziś pozostaje postacią jak najbardziej wiarygodną, nawet jeśli odrobinę zbyt dobroduszną i naiwną. Ot, prawdziwy marzyciel.

Nic zresztą dziwnego, że Al tak dobrze odnalazł się w roli, bowiem ta powstała w oparciu… o jego prawdziwe życie. Dokładnie dekadę wcześniej, jako trzydziestoletni chłopak z litewskimi korzeniami, oczarował publikę w przedstawieniu muzycznym o Robinsonie Crusoe, gdzie, podobnie jak w niektórych scenach późniejszego filmu, umalowany był “na Murzyna”. Traf chciał, że na widowni znalazł się Samson Raphaelson – uznany pisarz i autor sztuk. Raphaelson był pod tak wielkim wrażeniem głosu Jolsona, że napisał potem krótkie opowiadanie The Day of Atonement (Dzień pokuty), w którym opisał drogę Jolsona na afisz. Najpierw opublikował je w poczytnym piśmie, a następnie adaptował na sztukę teatralną – już o nazwie Śpiewak jazzbandu, ale jeszcze bez piosenek, które mają miejsce jedynie w domyśle, poza sceną.

Spektakl okazał się na tyle dużym sukcesem, że od razu zareagowali na niego filmowcy. Jak na ironię nie wystąpił w nim jednak Jolson, tylko George Jessel, który miał zagrać także w kinowej wersji. Ostatecznie pokłócił się z producentami o kasę i tak Jolson stał się gwiazdą kina, otrzymując za wcielenie się w samego siebie kontrakt na 75 tysięcy ówczesnych dolarów. Był to jego oficjalny debiut, choć wcześniej pojawił się także w krótkometrażówce Mammy’s Boy w reżyserii Davida W. Griffitha oraz stanowiącym niejako preludium do Śpiewaka…, zarejestrowanym na taśmie solowym numerze wokalnym A Plantation Act, z którego kwestię „Wait a minute! Wait a minute! You ain’t heard nothin’ yet!” Al powtórzył także na dużym ekranie. Szybko stała się ona swoistym inside joke oraz jednym ze znaków charakterystycznych artysty, który nawet nagrał potem piosenkę o tytule You Ain’t Heard Nothin’ Yet. Jak wszystko inne opatrzone jego nazwiskiem, również i ona cieszyła się sporą popularnością.

Sam film kinowy, w którym przez krótką chwilę dopatrzeć się można młodziutkiej Myrny Loy, przerobiono natomiast stosunkowo szybko na adaptację radiową, również z udziałem Jolsona. Próbowano także, z całkiem niezłym powodzeniem, dwukrotnie odświeżyć projekt dla nowych pokoleń – kolejno w 1952 (Danny Thomas i Peggy Lee w rolach głównych, nominacja do Oscara za muzykę) i 1980 roku (w obsadzie Neil Diamond i sir Laurence Olivier, za kamerą Richard Fleischer i ponowne wyróżnienie muzyki, tym razem w Złotych Globach). Powstał także telewizyjny remake z… Jerrym Lewisem oraz parodia w postaci kreskówki I Love to Singa od weterana gatunku, Texa Avery’ego, gdzie bohaterem jest Sowa (Owl) Jolson. Wielokrotnie Śpiewak jazzbandu odbijał się echem w popkulturze – seria Simpsonowie, Happy Feet: Tupot małych stóp, Deszczowa piosenka… to tylko kilka znanych przykładów, które odwołują się do tego ważnego rozdziału w historii kinematografii.

Mimo to z czasem stracił on na znaczeniu, przy natłoku wielu innych, lepszych i bardziej angażujących (nie tylko technicznie) produkcji z wolna zaczął popadać w zapomnienie – zwłaszcza od czasu nagłej śmierci Jolsona w 1950 roku. Ze swoistego niebytu wyciągają go od czasu do czasu powracające oskarżenia o… rasizm. Jak by nie było, o ile w latach dwudziestych ubiegłego stulecia biały człowiek wymalowany farbą w taki sposób, żeby wyglądać jak jego czarny brat, stanowił swoistą normę, o tyle w XXI wieku taki zabieg budzi jedynie kontrowersje, a krzyki oburzenia nierzadko pozostają głuche na historyczne naleciałości tej produkcji.

Lecz nawet i na tym polu łatwo Śpiewaka jazzbandu wybronić. Wszak, co by nie pisać, to ucharakteryzowanie na Murzyna Żyda z nowojorskiego getta – świadome twórczo lub nie – nadaje dodatkowej głębi jego kryzysowi tożsamości oraz wiary, uwydatniając podskórny tragizm tej postaci. Poza tym nawet pokryty farbą do butów Jolson vel Rabinowitz aka Robin nic nie traci ze swojego naturalnego uroku i wdzięku oraz, mimo wszystko, niepowtarzalnego stylu estradowego. Natomiast odstawiając na bok wszelkie, dawno przebrzmiałe eksperymenty techniczne, jest to po prostu stare, dobre kino. Być może pozbawione porywającej fabuły, wartkiej akcji i innych fajerwerków, ale na pewno nie duszy.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA