search
REKLAMA
Czarno na białym

NIEWIDZIALNY CZŁOWIEK

Jacek Lubiński

30 czerwca 2017

REKLAMA

Dziesiąta muza sporo zawdzięcza wyobraźni H.G. Wellsa. Legendarny autor Wehikułu czasu i człowiek, który wynalazł jutro, powszechnie znany jest co prawda tylko z czterech tytułów, jakie kino bezustannie przemiela. Ale nawet i one wystarczają za dowód olbrzymiego wpływu pisarza na współczesną popkulturę. Wśród nich znajduje się Niewidzialny człowiek, którego kolejna ekranizacja – tym razem z Johnnym Deppem – została niedawno zapowiedziana. Pierwsza wyszła spod rąk Francuzów, którzy już ponad sto lat temu zmajstrowali krótki metraż o nazwie… Niewidzialny złodziej. Pełnoprawna i wciąż najlepsza adaptacja powstała z kolei ponad dwie dekady później pod szyldem wytwórni Universal, która tym samym wpisała tytułowego bohatera w nieśmiertelny poczet swoich potworów.

Ciekawe przy tym, że ma on z nimi niewiele wspólnego, gdyż film Jamesa Whale’a bardziej fascynuje, niż straszy. To nie horror z nadnaturalnymi istotami, lecz pełnoprawna przygodówka science fiction z elementami thrillera, gdzie głównym bohaterem nie jest bestia, ale szalony naukowiec, doktor Jack Griffin – rewelacyjny Claude Rains, który gra tylko i wyłącznie swym głosem oraz okazjonalną gestykulacją. I chociaż to Boris Karloff miał pierwotnie wcielić się w niewidzialnego, trudno jakkolwiek powiązać oraz stawiać ten film w jednym rzędzie z Draculą i Frankensteinem.

Jest zresztą znacznie wierniejszą od nich adaptacją, jak i o wiele ciekawszym doświadczeniem i po prostu bardziej udanym dziełem, które zdecydowanie lepiej poradziło sobie z przemijającym czasem, wciąż intrygując tam, gdzie tamte już tylko śmieszą. Napisać, że Niewidzialny człowiek nic a nic się nie zestarzał, byłoby może co prawda lekkim nadużyciem, bo już choćby jego format i kolor obrazu uległy przedawnieniu. Ale nie ma wątpliwości, że jak na blisko 85-letnie widowisko jest to niezwykle dynamiczne, atrakcyjne, wciągające i zaskakująco świeże kino przez duże K, które absolutnie nie ma się czego wstydzić.

Poza Rainsem, który właściwie bez pokazywania twarzy zalicza tu być może swoją najlepszą kreację, najbardziej zachwycają efekty specjalne – co w przypadku starego kina bynajmniej nie jest regułą. Są po prostu perfekcyjnie i – nomen-omen – praktycznie niewidoczne dla oka współczesnego widza (jedynie w kilku pomniejszych momentach da się dostrzec ich nienaturalne pochodzenie). Uzyskano je w bardzo prosty sposób, filmując odzianego w czarny, aksamitny kombinezon aktora (a czasem jego statystę, jako że Rains cierpiał na klaustrofobię i nie było mu łatwo) na tle dokładnie takiego samego tła. To wystarczyło, aby zdejmując z siebie bandaże, główny bohater naprawdę sprawiał wrażenie człowieka, którego nie ma.

Aż dziw bierze, że przy tak znakomitym rezultacie końcowym ani film, ani odpowiedzialny za efekty John P. Fulton i jego ekipa nie otrzymali żadnej znaczącej nagrody (również casus pochodzącego z tego samego roku King Konga). Choć należy pamiętać, że w 1933 roku kino było jeszcze w powijakach. Dość napisać, że dla Rainsa tytułowa rola – w napisach początkowych opisana jako The Invisible One – była pierwszym występem nie tylko w filmie amerykańskim, ale i dźwiękowym. Paradoksalnie wybrany został do niej w dużej mierze dlatego, że jako aktor stricte teatralny odznaczał się niezwykle przejrzystą dykcją i odpowiednio głośnym brzmieniem głosu. Jest to zauważalne już od pierwszych jego scen, w których jeszcze bez pomocy wizualizacji potrafi skupić na sobie całą uwagę i wzbudzić niejaki respekt.

Nie dziwi zatem, że cała reszta aktorskiej stawki, jakkolwiek dobrze wywiązującej się ze swojego zadania, pozostaje w bezustannym cieniu Rainsa – wliczając w to młodą i piękną Glorię Stuart, która wcieliła się w wybrankę serca naukowca, Florę, oraz charakterystyczną, wiecznie wrzeszczącą Unę O’Connor, która w potwornym świecie Universala pokazała się jeszcze potem w Narzeczonej Frankensteina, grając właściwie podobnie irytującą postać. Jej specyficzna nadekspresja i bezustanne piski to jedyna rzecz będąca w stanie ukraść show niewidzialnemu – i zarazem jedyna, którą można by było ukrócić bez szkody dla fabuły.

Scenariusz niejakiego R.C. Sherriffa (sic!), do którego rękę przyłożyli również Preston Sturges i Philip Wylie, jest na tyle prosty, że właściwie nie ma sensu przytaczać tu intrygi. Ogranicza się ona bowiem do coraz bardziej popadającego w obłęd na skutek swej niewidzialności naukowca, który usilnie próbuje wysmażyć antidotum na swój wcześniejszy, rewolucyjny wynalazek. Zatraca się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu z bohatera staje się prawdziwym schwarzcharakterem, który dla osiągnięcia celu potrafi bez mrugnięcia okiem zabić (łącznie z jego ręki padają aż 122 trupy – liczba zawstydzająca niejednego bad guya filmów akcji!). Oczywiście w międzyczasie jego koledzy i ukochana próbują mu jakoś pomóc, choćby i podstępem, co prowadzi do nieuniknionego końca.

Proste, ale skuteczne i naprawdę solidnie rozpisane. Dialogi są czysto użytkowe, pozbawione zbędnych ozdobników, i co za tym idzie, dosłownie płynące z ekranu. Akcja z kolei jest niezwykle dynamiczna, efektywna oraz pozbawiona przestojów – w czym pomaga z całą pewnością dość krótki czas trwania filmu, który zamyka się w zaledwie 71 minutach. Jakakolwiek nuda i zniecierpliwienie są tu zatem niemożliwe, co również sprawia, że Niewidzialny człowiek znacząco wyróżnia się spośród upiornej serii Universal Pictures. Na tle wszystkich pozostałych tytułów wygląda wręcz tak, jakby nakręcony został współcześnie przez George’a Millera, którego w owej chwili nie było jeszcze nawet na świecie.

Wysoka atrakcyjność wizualna filmu oraz duży polot, z jakim historia została nakręcona, sprawiły, że w kasach do kin znowu ustawiały się długaśne kolejki, wielokrotnie zwracając producentom „zaledwie” trzystutysięczną inwestycję (w dzisiejszych dolarach jakieś sześć milionów zielonych). Efekt końcowy bardzo podobał się również samemu Wellsowi – i to pomimo paru znaczących odstępstw od jego książki, jak zmiana czasu akcji na bardziej aktualny, dopisanie naukowcowi życia prywatnego czy inne rozwiązanie wątku Kempa (William Harrigan). Literacki wizjoner miał tylko jedno za złe filmowcom – fakt, że z jego bohatera, genialnego naukowca, zrobili prawdziwego psychopatę. Jest to faktycznie pewien zgrzyt, gdyż im bliżej końca, tym nasza sympatia do Griffina, jakkolwiek od samego początku chwiejna, słabnie, przechodząc we współczucie, a ostatecznie w nienawiść. Rains sprawia jednak, że nawet wtedy nie tracimy zainteresowania jego losem, a finał potrafi w takim samym stopniu usatysfakcjonować, co przejąć.

Mimo dużej popularności potrzeba było aż siedmiu lat, aby Niewidzialny człowiek stał się dojną krową Hollywoodu. To właśnie wtedy, w 1940 roku, do kin weszły aż dwa filmy pod tym szyldem – typowy sequel Powrót niewidzialnego człowieka i komediowa Niewidzialna kobieta. Później był jeszcze Niewidzialny agent (1942) i Zemsta niewidzialnego człowieka (1944), a w kolejnej dekadzie doszło do nieuniknionego i naszego niewidzialnego spotkali komicy Abbott i Costello (1951). No, a po wielu latach doczekaliśmy się także remake’u w postaci zniszczonego przez krytyków Człowieka widmo Paula Verhoevena (2000).

Jak łatwo zgadnąć, żaden z tych filmów nawet nie zbliżył się do mistrzowskiej prostoty oryginału i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to w przyszłości zmienić. Zresztą także Claude Rains nie powrócił już do tej roli – choć wystąpił potem w innych klasykach grozy wytwórni Universal: kolorowej wersji Upiora w operze z 1943 roku i na drugim planie w Wilkołaku, jako ojciec głównego bohatera. Już choćby to sprawia, że jego Niewidzialny człowiek wciąż pozostaje na wskroś wyjątkowym dokonaniem dziesiątej muzy.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA