search
REKLAMA
Czarno na białym

ZŁODZIEJE ROWERÓW

Jacek Lubiński

10 grudnia 2015

REKLAMA

Ladri di biciclette, dziewiąty z kolei film Vittoria De Siki, to kino, które z założenia zwykło się omijać – zaangażowane społecznie, prawiące o szarówce za oknem oraz biednych ludziach z biednych dzielnic i w dodatku osadzone w konkretnym kontekście historycznym (w tym wypadku jest to skąpana w powojennej recesji, wciąż przy tym słoneczna, Italia). Nie bez kozery zresztą tytuł ten jest czołowym reprezentantem neorealizmu włoskiego, a Ken Loach wymienia go wśród swoich największych inspiracji. Ale honorowego zdobywcy Oskara z 1948 roku nie tak łatwo zaszufladkować.

BicycleThieves

Prawda czasów i prawda ekranu swoją drogą, a nasz bohater – dobroduszny Antonio Ricci – podąża swoją. Prostą jak, nomen omen, jazda na rowerze, ale i niełatwą, bo i takie to czasy. Nic zatem dziwnego, że Antoś wraca do domu cały w skowronkach, skoro właśnie dostał pracę, i to całkiem niezłą. Czy ją utrzyma, zależeć będzie przy tym nie tylko od jego zapału oraz umiejętności (jakimi nie grzeszy specjalnie), lecz i od tytułowego środka transportu. A ten już pierwszego dnia pada łupem tych, którzy do uczciwej roboty nie przywykli…

Tak pokrótce przedstawia się pierwszy kwadrans Złodziei rowerów. Pozostałe siedemdziesiąt pięć minut spędzimy na śledzeniu poczynań Antonia i jego synka, Brunona, którzy desperacko próbują odzyskać skradziony przedmiot, od jakiego zależy przecież przyszłość całej rodziny. Już choćby ten fakt odróżnia film De Siki od innych produkcji tego nurtu. Jakby nie patrzeć jest to bowiem czyste kino akcji, a nie kontemplacji. Choć nie brakuje momentów spokojniejszych, w których zarówno widz, jak i bohaterowie mogą złapać oddech, oddalić na moment swoje smutki (znakomita scena w restauracji, w której Ricci senior daje zasmakować juniorowi w luksusach), to niemal cała fabuła toczy się w biegu. Ojciec i syn przez pół miasta gonią wpierw za domniemanym rabusiem, a następnie za jakąkolwiek nadzieją odzyskania bicykla – już nie zwykłego przedmiotu codziennego użytku, ale symbolu, rzeczy cenniejszej od złota, a być może nawet i zdrowia, życia…

Widać to dobitnie na twarzy protagonisty, na której z każdą minutą malują się coraz większa bezradność (Antonio dość szybko zdaje sobie sprawę z bezcelowości całej krucjaty, która od początku nosi znamiona porażki) i desperacja, wymuszona nie tylko utratą dwukołowego pojazdu, a w perspektywie również stałego zarobku, ale i psim wzrokiem Brunona, w oczach którego nie może wyjść przecież na jeszcze większego nieudacznika. To właśnie obecność wiecznie obserwującego go syna, który w odpowiednich momentach potrafi ojca strofować, zmusza go do coraz to odważniejszych tudzież bardziej rozpaczliwych kroków, z których ten ostateczny okryje go hańbą i wstydem, stawiając dokładnie po przeciwnej stronie barykady.

BicycleThieves1

Przewrotność tytułu*, który nie tylko poddaje w wątpliwość powszedni ład, ale i niejako przepowiada upadek, nie jest przy tym najmocniejszym elementem filmu.

Jego siła nie tkwi także jedynie w samym zakończeniu – równie, a może nawet bardziej dwuznacznym oraz o niebo sugestywniejszym. Trudno zresztą było o lepsze zwieńczenie poszukiwań. Niełatwo zarazem znaleźć w X muzie porównywalnie mocny, gdyż pełen sprzecznych, a jednocześnie tak idealnie uzupełniających się niuansów finał. To przecież właśnie na finiszu historii poznajemy dopiero antagonistę, który jest równocześnie bohaterem. Wcześniej odnaleziony złodziej okazuje się być w jeszcze gorszej sytuacji materialnej – to ofiara systemu; a poza tym na drodze Antonia staje głównie bezosobowy tłum i nawet czas, paradoksalnie, się nie liczy. To tam bohater odchodzi przegrany w stronę „zachodzącego słońca”, chociaż kadr wypełnia otucha. Tylko u De Siki dzielny mąż traci wszystko i zyskuje tak wiele w tej samej chwili. Wraca do punktu wyjścia bez grosza przy duszy, ale bogatszy niż niejeden milioner…

Znamienne jest również tło wydarzeń. Rzym, miasto wiecznie otwarte, jest tu oczywistym, cichym świadkiem rozgrywki, ale i nie odgrywa tak naprawdę żadnej znaczącej roli. Choć poszczególne kadry jawią się niezwykle pocztówkowo, daleko całości do bycia wizytówką miasta, a jego urok (acz częściej brak tegoż) nie pełni misji komentatorskiej, nie jest trzecim bohaterem. Konsekwencja reżyserska zostaje w takim razie utrzymana i w tej kwestii – akcję osadzono wszędzie i nigdzie. A raczej zawsze i blisko, bo gdyby wydarzenia przenieść na grunt współczesny, w dowolnie inny zakątek świata, to wbrew pozorom niewiele uległo by zmianie. Chyba nawet rowerów nie zamieniono by na ich silnikowe odpowiedniki.

A skoro już przy tym jesteśmy, to właśnie wesołe welocypedy urastają do rangi trzeciego człowieka – i to nie tylko przez wzgląd na to, że są (nie tak znowu mrocznym) przedmiotem pożądania. One poniekąd stanowią sens świata przedstawionego, jaki już w pierwszych ujęciach gęsto zaludniają. Później sporo scen zostaje ukazanych może nie tyle z ich perspektywy, co przepuszczonych przez ich stateczne ramy. To w szprychach postaci ludzkie odbijają się niczym w lustrze, a alarmujący dźwięk dzwonka jest dla nich emocjonalnym wentylem. W końcu to w dwóch kółkach zaklęto wszelkie problemy i radości. Można nawet odnieść wrażenie, że wokół nich kręci się nie tylko fabuła, ale i cały świat.

Katalog ówczesnych modeli jednośladów odstawmy jednak na bok, podobnie jak wszelkie znaczenia (dantejska podróż do piekła to jedna z najczęstszych interpretacji) i detale tej historii. Sama w sobie jest ona wszak solidnym kawałkiem kina – być może technicznie niezbyt natchnionego, ale więcej jak poprawnego. Reżyseria i scenariusz na podstawie powieści Luigiego Bartoliniego także nie budzą żadnych wątpliwości.

BicycleThieves2

Przede wszystkim jest to film doskonale zagrany, co budzi podziw tym większy, że przez ekran przewijają się głównie naturszczycy.

Grający Antonia Lamberto Maggiorani był przed rozpoczęciem zdjęć zwykłym robotnikiem, który po otrzymaniu swej gaży wydał wszystko na nowe meble i rodzinne wakacje. Los także nie był dla niego łaskawy, gdyż ani nie udało mu się przedostać na stałe do kina, ani też nie miał szczęścia do zwykłej fuchy, do końca życia dorabiał zatem za grosze to tu, to tam. Być może dlatego wypadł tak niezwykle przekonująco w swej roli życia.

W wielu momentach show kradnie mu jednak dzieciak – Enzo Staiola. Niespełna siedmioletni człowieczek potrafi sobie zjednać widza byle grymasem, choć rolę otrzymał ponoć dzięki temu, jak wypadał przed kamerą jego chód. Enzo, w chwili obecnej będący wciąż wśród nas, poradził sobie potem lepiej od swojego starego także w rzeczywistości. Jego dorobek filmowy również nie wykracza poza kilka okazjonalnych występów, ale przynajmniej ma na koncie występ w Bosonogiej contessie z Bogartem. Ostatecznie wybrał… nauczanie matematyki w szkole.

Właściwie jedyną profesjonalistką w tym gronie, niemniej również debiutującą, była mama Ricci, czyli Lianella Carell. Jej ograniczona, choć miejscami równie imponująca rola oraz dalszy, mało charakterny dorobek to już co najwyżej tylko ciekawostka. Podobnie jak fakt, iż przez kilka sekund możemy w Złodziejach… zobaczyć dziewiętnastoletniego Sergia Leone.

BicycleThieves3

Dziewięćdziesiąte pierwsze miejsce na liście wszech czasów IMDb i status najlepszego filmu w dziejach, jaki nadano mu tuż po premierze, oraz worek innych wyróżnień na pewno dają do myślenia, czy warto go zobaczyć.

Bez mydlenia oczu napiszę, że jasne, ale nie za wszelką cenę. O ile swego czasu było to dzieło wybitne, o tyle przepuszczone przez obecną wrażliwość oraz wciąż zmieniające się postrzeganie kina, nie zawsze jest w stanie nadążyć za swą rangą. Pozostaje jednak przykładem niebanalnego wycinka X muzy, w równym stopniu bawiącego, co wzruszającego. A jego przekaz oraz idee mu przyświecające pozostają czyste, nienaruszone, wręcz naiwne. Ale jakże trafne i aktualne.

*angielski jest niemal dokładnym przekładem oryginału, zatem prawi o złodziejach. Włoski odnosi się w liczbie mnogiej również do rowerów, których kilka w przekroju całego filmu zostaje skradzionych.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA