search
REKLAMA
Czarno na białym

PRZEŻYLIŚMY WOJNĘ

Piotr Han

21 maja 2016

REKLAMA

mp

W pierwszej połowie lat 50. w Polsce oraz pozostałych krajach bloku wschodniego panował terror. Czerwona władza nie miała żadnych skrupułów. Aby stworzyć bezklasowe społeczeństwo, gdzie każdy byłby szczęśliwy, komuniści nie cofali się przed niczym. Oprócz przemocy, strachu i bezwzględnej siły, ważnym narzędziem była propaganda. Artyści i dziennikarze doskonale zdawali sobie sprawę, że mogą albo milczeć, albo mówić wyłącznie to, czego się od nich oczekuje. Nie było mowy o prawdzie i wolności. Duża część społeczeństwa doskonale zdawała sobie sprawę, że praktycznie wszystko, co pisano w gazetach ma małe odzwierciedlenie w rzeczywistości. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o przedstawienie krajów kapitalistycznego zachodu, z plugawymi Stanami Zjednoczonymi na czele. Programowo nie wierzono w to, co media mówią na temat USA . Dlatego też, nie dawano wiary doniesieniom o antykomunistycznej histerii panującej w Ameryce. Niestety, ale senator McCarthy i jego Komisja, w przeciwieństwie do zrzucanej przez imperialistów stonki, istnieli naprawdę.

Kapitalistyczne i ponad wszystko ceniące indywidualizm Stany Zjednoczone nigdy nie pałały sympatią do ideologii marksistowskiej. Osoby identyfikujące się z ruchem komunistycznym nie miały łatwego życia w ojczyźnie Ronalda McDonalda i Coca Coli. Jedynie w czasie drugiej wojny światowej Związek Radziecki miał dobrą prasę. Jednak, gdy tylko wspólny wróg został pokonany, ten nietypowy sojusz uległ rozpadowi. Wahadło błyskawicznie wychyliło się w drugą stronę. W publicznym dyskursie bohaterscy chłopcy oddający życie w walce z Hitlerem, błyskawicznie zostali zastąpieni przez czerwonych agentów którzy infiltrują Amerykę, aby w dogodnym momencie przejąć nad nią władzę.

manchurian

W erze makkartyzmu ofiarą oskarżenia o sprzyjanie komunistom mógł paść dosłownie każdy. Szczególnie narażeni na atak byli pracownicy instytucji rządowych, artyści, oraz – co oczywiste – niemal wszystkie osoby o lewicowych poglądach. W czasie tego swojego rodzaju polowania na czarownice wystarczył cień podejrzenia, aby złamać komuś karierę i pozbawić go pracy. W drugiej połowie lat 50. fala czerwonej paniki zaczęła jednak nieco opadać. Filmowcy z Hollywood, którym działalność Komisji do Badania działalności nieamerykańskiej dała się szczególnie we znaki, mogli wreszcie odetchnąć. Nie minęło wiele czasu, a do kin trafił szczególny film opowiadający o tym okresie. W dziele tym nie ma jednak miejsca na patos i martyrologię.

mn2

Amerykański żołnierz Raymond Shaw (Laurence Harvey) wraca z Wojny Koreańskiej w glorii narodowego bohatera. W pojedynkę udało mu się odbić swój odział z rąk nieprzyjaciela, za co otrzymał Medal Honoru. W blasku sławy chce się ogrzać jego matka (Angela Lansbury) oraz ojczym (James Gregory), którzy zbijają polityczny kapitał na podsycaniu antykomunistycznych nastrojów. Dowódca Shawa z Korei, Major Marco (Frank Sinatra) jest zaś dręczony przez dziwne i bardzo niepokojące sny. Zaczyna podejrzewać, że wraz z towarzyszami został poddany praniu mózgu, a Shaw – bez swojej wiedzy – stał się marionetką w rękach wrogów. Marco stawia sobie za punkt honoru rozwikłanie tajemnicy dziwnych snów i nietypowego zachowania jednego z jego byłych podwładnych. Szybko okazuje się, że w jego przypuszczeniach jest więcej prawdy niż na początku mu się wydawało.

Pierwszy akt „Przeżyliśmy wojnę” zapowiada surrealistyczną jazdę bez trzymanki. Sekwencje prania mózgu przeprowadzanego przez „starsze panie z klubu niedzielnego” są doskonale i niezwykle oryginalnie zrealizowane, nie dziwi więc, że na trwałe zapisały się w historii kinematografii. Johnowi Frankenheimerowi udało się minimalistycznymi środkami – bez wykorzystywania „przerażającej” muzyki, czy innych tanich chwytów – sugestywnie wykreować nastrój paranoi. Mimo, że na ekranie de facto nie dzieje się nic strasznego, to niepokój nie opuszcza widza ani na chwilę. Dlatego też, nieco szkoda, że zagadka zostaje bardzo szybko wyjaśniona i wszystkie niedopowiedzenia znikają. Fabuła „Przeżyliśmy wojnę” radykalnie zmienia kurs. Z rejonów oniryczno-surrealistycznych kieruje się w stronę szpiegowskiego dreszczowca z psychoanalizą w tle. Oczywiście nie mam za złe takiego podejścia, ale nasycenie opowieści odrobiną metafizycznej niepewności mogłoby wznieść ją na wyższy poziom.

Nie oznacza to jednak, że opisywana historia jest „zwykłym” rozrywkowym dreszczowcem, o którym zapomina się w kilka minut po zakończeniu seansu. Oprócz politycznego wątku prania mózgu, drugą najważniejszą kwestią jest tutaj związek Raymonda z jego zaborczą i apodyktyczną matką. Angela Lansbury stworzyła genialną kreację (nominacja do Oscara). Jej bohaterka darzy syna dwuznacznym, gorącym uczuciem, ale nie waha się go wykorzystywać do osiągania swoich celów politycznych. Raymond zdaje sobie z tego sprawę, ale nie jest w stanie się przeciwstawić. Na tym m.in. polega tragizm tej postaci.

Eleanor z równą bezwzględnością co synem, manipuluje swoim mężem – wzorowanym na McCarthym głupkowatym politykiem, który zdobywa poparcie oskarżając przeciwników o sprzyjanie komunistom. Senator Iselin przypomina bohatera jakiejś propagandowej agitki. Jest groteskowy i przerysowany do granic możliwości. Sam nie potrafi nawet określić, ilu komunistów ukrywa się właściwie w amerykańskich władzach. Za każdym razem podaje inną liczbę. Ale o oto właśnie chodzi – gazety nie mają spierać się o to, czy obcy agenci infiltrują Kapitol, ale o oto, ilu ich jest.

mc1

Johnowi Frankenheimerowi udało się dokonać rzadkiej sztuki – jego film jest jednocześnie zjadliwą satyrą polityczną, dramatem psychologicznym i trzymającym w napięciu dreszczowcem. Proporcje między tymi składnikami są doskonale wyważone. Ze współczesnej perspektywy najmniejsze wrażenie robi owa warstwa sensacyjna. Od pewnego momentu intryga przebiega łatwymi do przewidzenia torami. Nie pomaga również fakt, że twórcy „Nagiej broni” wykorzystali podobny motyw prania mózgu w pierwszej części przygód Franka Drebina. Osoby, które zostały spaczone kilkunastoma seansami tej komedii na Polsacie mogą mieć wrażenie, że gdzieś już widziały „Przeżyliśmy wojnę”.

Największą gwiazdą filmu jest oczywiście Frank Sinatra, jednak jego bohater nie zapisał się w historii kinematografii – piosenkarz wcielił się bowiem w rolę typowego herosa. Nie mam bynajmniej o oto pretensji – z tej papierowej postaci nie dało się wycisnąć więcej, nawet gdyby Sinatra wbrew swojemu zwyczajowi miał ochotę przykładać się do kręcenia dubli. Z zadania wywiązał się więcej niż poprawnie, scenarzysta nie dał mu jednak szerokiego pola do popisu. Reszta obsady miała zdecydowanie więcej do grania i spisała się bez zarzutu.

manch

„Przeżyliśmy wojnę” broni się przede wszystkim, jako obraz czasów komisji McCarthy’ego. Doskonale odmalowany został panujący wtedy polityczny klimat. Wyjątkowe wrażenie robi zwłaszcza finezja, z jaką Frankenheimer bezlitośnie wyszydza logikę antykomunistycznej nagonki. W jego ujęciu taki pokazowy radykalizm wywiera skutki przeciwne od zamierzonych i działa raczej na korzyść wroga. „Przeżyliśmy wojnę” to dojrzała analiza zjawiska polowania na czarownice, aktualna bez względu na epokę. Jednakże, pozbawiony politycznego i historycznego kontekstu remake z 2004 roku, gdzie komuniści zostali zastąpieni przez złe korporacje odniósł znacznie mniejszy sukces. Być może tematyka dyktatu wielkich korporacji jest tak oklepana, że nie wzbudza już większego wrażenia ani emocji.

„Przeżyliśmy wojnę” jest satyrą na antykomunistyczną obsesję, ale również – albo przede wszystkim – trzymającym w napięciu thrillerem z pomysłowo rozpisaną intrygą. Hollywood nawet w czasie odprawiania egzorcyzmów nie byłoby sobą, gdyby nie zarobiło na tym kilku ładnych dolarów.

REKLAMA