search
REKLAMA
Nowości kinowe

CZARNA PANTERA. Batman przestaje się mazać

Radosław Pisula

15 lutego 2018

REKLAMA

Fabularne gruzowisko świetnie odgarniają na szczęście aktorzy – Coogler pozbierał tutaj śmietankę czarnoskórych artystów i widać, jaką przyjemność sprawiało mu rozwijanie ich postaci. Chadwick Boseman nieźle kumuluje w sobie wzniosłość związaną ze statusem monarchy i chociaż kilka razy opuszcza garde, to ani na moment nie idzie w stronę innych postaci znanych z MCU – jest zdecydowanie unikalnym dodatkiem do tego sosu różnorakich superbohaterskich charakterów. Jest też niezwykle ludzki, przy całym tym królewskim super-blichtrze i kocich ruchach, dzięki czemu sporo miejsca mają tutaj inne postacie, bez których nie przeżyłby nawet połowy filmu. Ba! Został w sumie aż nazbyt zahukany przez resztę obsady, bo postacie kobiece zostały zarysowane kapitalnie, zdecydowanie najlepiej do tej pory w całym Marvel Cinematic Universe i po prostu pożerają męskich bohaterów – każda z trzech głównych bohaterek (Lupita Nyong’o/Nakia, Danai Gurira/Okoye, Letitia Wright/Shuri) ma swój unikalny charakter, istotną rolę do odegrania, a przy tym żadna nie jest przerysowana. Są po prostu elektryzujące, naturalne i intrygujące – szczególnie Wright jako nastoletnia Shuri, stanowiąca znakomity wzorzec do naśladowania dla młodych dziewczyn, których spora część po seansie zapewne zacznie się interesować edukacją technologiczną. Czarna Pantera jest nie tyle naturalnym umocnieniem statusu czarnoskórego bohatera, co stanowi znakomitą i zaskakującą pochwałę kobiecości – nawet ciekawszą niż Wonder Woman.

Ekran zagarnia też dla siebie Andy Serkis – nadal najbardziej niedoceniany aktor w Hollywood – bawiący się tutaj jak szaleniec, pajacujący, ale przy tym składający do kupy ciekawego złoczyńcę. Jest jednak tylko dodatkiem do Michaela B. Jordana, którego Killmonger ma naprawdę dobry powód do psucia krwi T’Challi, wypada dosyć niejednoznacznie i spokojnie można go postawić po tej ciekawszej stronie złoczyńców z uniwersum, obok Lokiego i Zemo – szkoda tylko, że po sprawnym wprowadzeniu znika z radaru na dosyć długo, a finał jego eskapady jest coraz bardziej duszony przez niezbyt lotne rozwiązania fabularne. Aktorsko jest to rola przypakowana niczym zdrowy bokser, ale niestety Coogler roztrwonił przy okazji sporo jej potencjału.

Czarna Pantera to ostatecznie kolejna udana i istotna cegiełka, która umacnia filmowe uniwersum Marvela. Posadzenie Cooglera na stołku reżyserskim okazało się kolejnym dobrym ruchem Marvel Studios – problematyka rasowa i geopolityczna została tutaj sprawnie zarysowana, ale obeszło się bez nadmiernej łopatologii czy głoszenia kazań. Produkcja czasami ma zadyszkę, scenariusz w kilku miejscach zszyto zbyt grubymi nićmi i kilka pomysłów podduszono z gracją płatnego mordercy, jednak konstrukcja fikcyjnego świata jest tutaj jedną z najciekawszych w MCU od jego zarania, Wakanda pulsuje życiem, aktorzy czarują, a humor jest serwowany w odpowiednich dawkach. Nie jest to w żaden sposób wiekopomne dzieło, ale na pewno istotne dla gatunku. Formuła filmowego Marvela dostaje spory zastrzyk unikalności i seans niesie ze sobą przede wszystkim sporo dobrej zabawy – a przy okazji przemyca dobre wzorce. Niech ten ogromny komiksowy karnawał trwa, skoro nadal zachowuje dobre tempo.

REKLAMA