search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

BIKINI BLUE. Niewykorzystany potencjał

Michał Bleja

25 kwietnia 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Kilka dni po premierze wiemy już, że Bikini Blue na pewno nie będzie kasowym przebojem. Wystylizowany na lata pięćdziesiąte plakat nie przyciąga do kin ani tłumów fanów klasycznych filmów, ani tym bardziej młodych ludzi. Cóż, film Jarosława Marszewskiego nie jest arcydziełem, jednak na pewno nie można go uznać za porażkę twórców. To mogła być naprawdę znakomita produkcja, gdyby nie to, że komuś najwyraźniej zabrakło odwagi. Jest natomiast ewidentną porażką marketingową.

Akcja filmu ma miejsce w Wielkiej Brytanii kilka lat po wojnie. W tle majaczą wydarzenia istotne z punktu widzenia powojennego wyspiarskiego społeczeństwa – śmierć Stalina, porażka Anglii z Węgrami na Wembley, etc. Para głównych bohaterów to mieszane małżeństwo – Dora (Lianne Harvey) jest rodowitą Brytyjką, natomiast Eryk (Tomasz Kot) – polskim imigrantem. Małżeńską sielankę burzy wydarzenie, które sprawia, że Eryk trafia do polskiego szpitala psychiatrycznego – mężczyzna oblewa się benzyną i podpala. Nikt nie jest w stanie zrozumieć dlaczego, włącznie z lekarzami. Gdy Dora odwiedza go w szpitalu, rozpoczyna się sekwencja zdarzeń, które rzucają nieco światła na historię Eryka i jednocześnie nieco cienia na uczucie pomiędzy głównymi bohaterami.

Hasło, które reklamuje film: „Jak oszaleć, to tylko z miłości”, naprawdę nie mogło być gorsze – sugeruje, że mamy tu do czynienia z dość banalnym romansem, kolejnym zastosowaniem znanego od ponad wieku patentu na wyciskacz łez dla mało wymagających pań w średnim wieku. Tymczasem pomysł, na którym zbudowano scenariusz, jest naprawdę znakomity. Kanwą dla Bikini Blue jest fakt, że tuż po wojnie w Wielkiej Brytanii istniały szpitale psychiatryczne tylko dla Polaków, choć jak zauważa doktor Lipman (Lech Mackiewicz) – we Francji nie było szpitali tylko dla Rosjan, a w Stanach Zjednoczonych tylko dla Żydów. Zjawisko, które dotyczyło Polaków na Wyspach, miało ewidentny związek z wojennymi traumami. Marszewski próbował przyjrzeć się temu nieco uważniej i gdyby zrobiono z tego oś filmu, z pewnością wyszłoby to Bikini Blue na dobre. Tak się jednak nie stało.

Oglądając Bikini Blue, miałem nieodparte wrażenie, że ktoś na siłę próbował ten film ugrzecznić. Nie jestem kimś, kto chodzi do kina tylko po to, żeby popatrzeć, jak leją się krew i sperma, ale robienie z dramatycznej i wyrazistej historii kina niemalże familijnego wydaje mi się zabiegiem mocno nieprzekonującym. Ocenzurowanie scen o erotycznym podtekście (bo scenami erotycznymi nazwać ich nie sposób) sprawiło, że pomiędzy Kotem a Harvey nie czuć chemii. Szkoda, bo gdyby nie ten zgrzyt, trzeba by było uznać, że oboje znakomicie odgrywają swoje role. Szczególnie dobrze wypada Kot w momentach, w których jego postać traci nad sobą kontrolę, pomijając może scenę na plaży, która niestety mocno ociera się o kicz. Gdyby Marszewski trochę bardziej wyeksponował wątek jego choroby i nieco głębiej wszedł pod skórę obojga, dostalibyśmy dzieło, którego nie sposób zapomnieć. Nie zdziwiłbym się, gdyby najlepsze sceny zostały z filmu usunięte podczas montażu. Bikini Blue trwa zaledwie półtorej godziny i aż się prosi, żeby go rozbudować, wyostrzyć, pobawić się konwencją. Może po prostu zabrakło dobrych pomysłów?

Nie uważam, że czas spędzony w kinie był czasem straconym. Bikini Blue dobrze się ogląda, fabuła jest wciągająca, ponadto twórcom udało się stworzyć unikalny klimat – scenografia, rekwizyty, kostiumy, fryzury – obraz Marszewskiego jest w każdym calu dopracowany i naprawdę pozwala widzowi zanurzyć się w świecie, w którym żyją bohaterowie. Niestety – film nie wykorzystał swojego potencjału. Zamiast arcydzieła otrzymaliśmy co najwyżej średniaka.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA