search
REKLAMA
Nowości kinowe

Baczyński

Krzysztof Połaski

25 marca 2013

REKLAMA

Autorem recenzji jest Krzysztof Połaski. 

W czasach gdy chodziłem do liceum, na jednej z lekcji języka polskiego wyświetlono nam „Lawę. Opowieść o Dziadach Adama Mickiewicza”. Momentalnie zakochałem się w tym obrazie i nawet dzisiaj, gdy widzę na ekranie Artura Żmijewskiego słyszę w głowie „zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga!”. I w pewnym sensie chciałbym, aby taki sam był „Baczyński”. To również film, który doskonale nadaje się do projekcji na lekcji z nadzieją, że widz zainteresuje się szerzej postacią Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Tylko pytanie, czy to nie jest zbyt mało? No właśnie. I tutaj zaczynają się schody.

Szczerze przyznam, że zupełnie nie wiedziałem czego spodziewać się po „Baczyńskim”. Do kina poszedłem bez żadnego sprawdzenia informacji o filmie, zwiastunów czy nawet wywiadów z twórcą i byłem szalenie ciekawy, jak z tematem biografii jednego z najpopularniejszych polskich poetów zmierzy się syn reżysera genialnych „Marcowych migdałów” i „Yesterday”. Dlatego też mocno zaskoczyła mnie forma realizacji tego obrazu przez Kordiana Piwowarskiego.

„Baczyński” to nie jest ani film fabularny, ani film dokumentalny, tylko twór pomiędzy – fabularyzowany dokument. I właśnie to jest strzałem w dziesiątkę! Relacje ostatnich żyjących świadków wydarzeń z lat 1939-1944 (Witold Sławski oraz sanitariuszka, na której rękach umierał Baczyński – Jadwiga Klichowska), mających okazję spotkać na swojej drodze „Krzysia”, są wręcz bezcenne. Film otwiera Warszawa czasów współczesnych, a konkretnie rok 2011 i slam poetycki, który odbył się w klubie „Sen pszczoły” w 90. rocznicę urodzin Baczyńskiego. Kamera pokazuje nam młodych ludzi, którzy na scenie, przed mikrofonem postanowili przedstawić własne interpretacje poezji Baczyńskiego. Czy jego twórczość wciąż może być bliska młodym Polakom? Wydaje się, że jest to pytanie retoryczne, szczególnie jeżeli posłuchamy otwierającej i zamykającej obraz „Pieśni o szczęściu” we wspaniałym wykonaniu Czesława Mozila i Meli Koteluk. Aż chce się powiedzieć, że Baczyński jest wciąż wśród nas. Reżyser nieśmiało również szuka odpowiedzi na pytanie, jak na miejscu Baczyńskiego zachowaliby się dzisiejsi dwudziestokilkulatkowie. Warto się nad tym zastanowić.

Slam poetycki oraz relacje świadków okraszone archiwalnymi zdjęciami są główną osią filmu, natomiast sceny fabularne, a raczej inscenizacje, są dodatkiem do rozbrzmiewającej na ekranie poezji Baczyńskiego. Piwowarski zdecydował się na śmiały zabieg praktycznie całkowitego usunięcia dialogów i próbę opowiedzenia historii za pomocą poezji. Strzałem w dziesiątkę tego nazwać nie można, przez co wątek fabularny wypada zdecydowanie najsłabiej w całym filmie. Gdyby nie genialne zdjęcia Piotra Niemyjskiego, można by pomyśleć, że na ekranie oglądamy coś oscylujące pomiędzy rekonstrukcjami zdarzeń z programu „997”, a zalewającymi polskie stacje telewizyjne paradokumentami.

Nie potrafię zrozumieć zachwytów nad aktorstwem i to zarówno Mateusza Kościukiewicza, jak i Katarzyny Zawadzkiej. Państwo Baczyńscy są po prostu nijacy. A przepraszam, mała poprawka, Kościukiewicz sprawił, że Baczyński od teraz będzie postrzegany jako nic nie mówiąca ciamajda, który a to mruknie pod nosem jakiś swój wiersz, a to popatrzy na słońce przez zielone szkło i w zasadzie tyle. Natomiast jego żona Basia jako kobieta mająca przez cały film jedno, wiecznie przestraszone spojrzenie. Być może taki był zamysł reżysera, lecz mam wrażenie, że nie mieliśmy tu do czynienia z aktorstwem, lecz po prostu z byciem przed kamerą.

Kolejną bolączką „Baczyńskiego” jest to, że film ten nie wykracza poza nic więcej jak encyklopedyczne przedstawienie nam faktów z życia poety. Kompletnie nic więcej! Do tego te wydarzenia są pokazane w sztampowy sposób – więc jak rozpoczyna się II Wojna Światowa to na twarzy Krzysztofa muszą pojawić się cienie samolotów wroga; gdy po zmarłego ojca Baczyńskiego przychodzi gestapo to obowiązkowo musi być scena zdeptania polskiego munduru przez niemieckiego oficera, z dodatkowym zbliżeniem na orzełka, który odpadł z czapki. O scenie śmierci Baczyńskiego już nawet lepiej nie wspominać.

Ogromną stratą dla tego filmu jest to, że nie wykorzystano tak dużego potencjału drzemiącego w biografii Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Uważam, że to krzywdzące, iż po seansie będzie można pomyśleć, że Baczyński to tylko i wyłącznie „chuchro”, które, mimo braku predyspozycji do walki zbrojnej, wciąż awansował. Niektóre wątki aż się prosiły o rozwinięcie, jak np. ten mówiący o wielkiej niechęci Stefanii Baczyńskiej (nijaka jak wszyscy Ewa Telega) do synowej, wątku żydowskiego pochodzenia rodziny Baczyńskich czy przede wszystkim kwestii, które zostały poruszone dopiero na chwilę przed napisami końcowymi, jak niechęć Tadeusza Gajcego do poezji Baczyńskiego, czy kontrowersyjne relacje Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Andrzejewskiego z Krzysztofem. I wbrew pozorom nie płaczę tutaj jak przedstawiciele mediów skierowanych w lewą stronę, że brakuje wyraźnego i jakże modnego w dzisiejszych czasach wątku homoseksualnego. Nie, chodzi mi o coś zupełnie innego, a mianowicie o to, jak wyglądały relacje Baczyńskiego z innymi ludźmi. Można przeczytać, że Krzysztof Kamil Baczyński był zamknięty w sobie, często był niezrozumiany przez innych, a co za tym idzie, wręcz nielubiany. Tego nam obraz Piwowarskiego niestety nie pokazuje. Nawet ekranowa relacja Baczyńskiego z żoną jest sucha, bezpłciowa, pozbawiona jakiejkolwiek chemii.

„Baczyński” jednak ma coś, czego wielu filmom dzisiaj brakuje, a mianowicie emocje. Ten obraz po prostu wzrusza. Jestem świadomy wszystkich wad tego dzieła, jednak mimo wszystko polecam ten film każdemu. Jeżeli chociaż kilka osób dzięki niemu zainteresuje się szerzej postacią Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i jego poezją, to chyba będziemy mogli mówić o sukcesie. Dzięki części dokumentalnej nie sposób się nudzić, a jak weźmiemy poprawkę na wszystkie niedoskonałości debiutanckiego dzieła Piwowarskiego, które powstawało w bólach przez kilka lat, z minimalnym budżetem, to naprawdę nie będzie to czas stracony. Szkoda tylko, że „Baczyński” to zdecydowanie zbyt krótka lekcja historii.

REKLAMA