search
REKLAMA
Nowości kinowe

13 grzechów

Jakub Piwoński

16 kwietnia 2014

REKLAMA

KINÓWKI.pl

Zaczęło się od zabicia zwykłej muchy. Wykonanie pierwszego zadania nie było dla Eliota specjalnie trudne, ponieważ szkodnik wcześniej mocno mu się naprzykrzał. Najważniejsze było jednak, że zainkasował za to okrągły tysiąc dolarów. By wygraną pomnożyć, Eliot musiał zabitą muchę zjeść. Błahość zadania oraz trudna sytuacja materialna pomogły mu w podjęciu decyzji. Nie wiedział jednak, że każda kolejna próba będzie nie tylko podwójnie płatna, ale i podwójnie trudna, i nieść za sobą będzie szereg konsekwencji, od których ciężko będzie się uwolnić. Eliot nie wiedział zatem, że właśnie podpisał kontrakt z diabłem…

Tak sformułowany pomysł wyjściowy może intrygować. Scenariusz „13. grzechów” powstał w oparciu o tajlandzki thriller „13 game syawng” z 2006 roku. Jednakże, amerykański remake wydał mi się znajomy z innego – kulturowo bliższego – powodu. „13 grzechów” wykorzystuje bowiem dobrze znane motywy popularnych poprzedników gatunku. W filmie można usłyszeć echa takich dreszczowców jak „Siedem”, „Gra”, „Telefon” czy w końcu „Piła”. Z tym ostatnim zdaje się mieć najwięcej wspólnego, biorąc pod uwagę stylistykę i koncept fabularny filmu. Problem w tym, że „13 grzechów” jest w tym parafrazowaniu i posługiwaniu się sprawdzonymi pomysłami wyjątkowo nieporadny.

482256.1

Trudności w czerpaniu przyjemności z seansu zaczynają się w momencie, gdy zdajemy sobie sprawę z przezroczystości przebiegu akcji. A to, przynajmniej u mnie, następuje jeszcze w pierwszych trzydziestu minutach filmu. Bogatszy o unikalne doświadczenia, jakie zaserwowała mi niegdyś seria „Piła”, nieświadomie uzbroiłem się w pancerz, który uodpornił mnie na te zagrywki scenariuszowe, które z definicji miały wywołać u mnie zaskoczenie. W miarę zbliżania się do finału, posługując się logicznymi wnioskami płynącymi z potęgowania rezultatu każdego z zadań wykonywanych przez bohatera, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tak skonstruowana fabuła nie może zakończyć się inaczej, niż tanim twistem. Beznamiętnie śledziłem zatem perypetie bohatera, czekając na jedyny możliwy ich koniec. I nie zawiodłem się – twist wyraźnie mnie ożywił, ale tylko dlatego, że związany był z nim koniec seansu. Szczerze wątpię jednak by o to chodziło twórcom. Bo przecież nie zaprasza się do gry uprzednio zdradzając lub chociaż sugerując jakie karty mają przeciwnicy.

Trudno mi także zrozumieć, czym kierowali się twórcy w doborze odtwórcy roli głównej. Marc Webber jest aktorem, którego aparycja gładko wpasowuje się w potrzeby przeciętnego kom-roma. Na amanta się co prawda nie nadaje, ale już jako nieporadny towarzysz (czyt. frajer) płci pięknej pasuje jak ulał. I tak jak jestem w stanie zrozumieć to, że właśnie wpisywanie się w to konkretne emploi dało mu przepustkę do roli Eliota w „13. grzechach”, ponieważ jego postać miała być ofiarą losu przechodzącą metamorfozę, tak o wiele trudniej jest mi przeskoczyć odczuwany dyskomfort podczas przyglądania się poczynaniom głównego bohatera. Bo Eliot w wykonaniu Webbera jest po prostu potwornie irytujący. W żaden sposób nie mogłem przekonać siebie do tego, by kibicować protagoniście w przeżywanej trwodze. A jak wiadomo, jest to najprostszy sposób do zgubienia uwagi podczas seansu.

482251_1.1

„13 grzechów” to przeciętniak jakich wiele, nie zawiera w sobie bowiem ni krzty polotu. Reżyser Daniel Stamm (Ostatni Egzorcyzm) wypuścił film, który opiera się na epigońskim przetwarzaniu. Zdołałbym to zrozumieć, gdyby reżyser w całym tym twórczym procesie potrafił zaznaczyć czymś swoją obecność, nadać starym schematom nowej jakości. Bo potencjał ku bezpretensjonalnemu widowisku z zawrotnym tempem był przecież dość spory. Ale cóż z tego, że w tym stosunkowo krótkim filmie czasu na nudę faktycznie nie ma, jeśli wątpliwa efektowność przebiegu akcji zdoła w rezultacie wywołać jedynie wzruszenie naszych ramion? Zakończę niezawodnym w krytyce dzieła filmowego porównaniem kulinarnym: „13 grzechów” jest jak zupa z paczki – smakuje dobrze, ale nie zawiera w sobie kompletnie nic wartościowego. Nic, co mogłoby nasycić nasze potrzeby na dłużej.

I tym samym, powstała przed kilku laty dziura po „Pile” pozostaje niezapełniona. Czyżby możliwości do jej wypełnienia posiadał tylko nieśmiało zapowiadany reboot serii? Oby nie.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA