search
REKLAMA
Nowości kinowe

Uniwersytet potworny

Filip Jalowski

28 czerwca 2013

REKLAMA

Aż do roku 2011 „Toy Story” było jedynym filmem Pixara, który doczekał się kontynuacji. Pomijając opowieść o Chudym, Buzzie Astralu i ich zabawkowym świecie, twórcy za każdym razem przenosili nas do zupełnie nowej, oryginalnej rzeczywistości. Ostatnimi czasy Pixar zaczął jednak zmieniać politykę. Zaraz po ogromnym sukcesie „Toy Story 3” (pierwsza animacja, która zarobiła ponad miliard dolarów) na ekranach kin pojawiła się druga, niezbyt udana, część „Aut”. Nieśmiało wspomina się o kontynuacji „Iniemamocnych”, potwierdzono również stworzenie kolejnej części przygód Nemo. Zdaje się, że pewne jest również powstanie czwartej części „Toy Story”, choć trójka mogłaby funkcjonować jako idealne zwieńczenie serii. Nawet przy ogromnych staraniach, ciężko nie wyczuć w tym wszystkim charakterystycznego zapachu banknotów.

„Uniwersytet potworny” wpisuje się w trend powrotu do starych i sprawdzonych bohaterów. Za jego sprawą znów przenosimy się do napędzanego dziecięcym strachem Metropolis, czyli miasta zamieszkanego przez wszelakiej maści stwory oraz stworki. Film skupia się na przedstawieniu wydarzeń, które doprowadziły do powstania historii znanej z pierwszej części „Potworów i spółki”. Jak sugeruje sam tytuł, aby odpowiednio straszyć, należy najpierw się tej trudnej sztuki nauczyć. Za wywoływaniem przerażenia wśród najmłodszych stoi skomplikowana teoria, na którą składają się tomiszcze opisów fobii oraz technik straszenia. Każdy przerażacz musi przyswoić sobie zarówno wiedzę teoretyczną, jak i praktyczną. Szczęśliwie, potworne uniwersytety zapewniają wysoki poziom kształcenia i w jednym, i w drugim przypadku. Wiedzą o tym Mike Wazowski, James P. Sullivan i Randall Boggs. Przenosimy się zatem w świat „potwornej” młodości bohaterów pierwszej części filmu.

Przyznam, że wolałem być przez Pixar zaskakiwany. Starannie wykreowane rzeczywistości ich poprzednich filmów zawsze wywoływały uśmiech na twarzy i pozwalały na pewien czas zapomnieć o wszystkim innym, poza tym, co w danej chwili oglądamy. Z drugiej strony, nie mam nic przeciwko kontynuacjom opowieści. Jeśli wszystkie sequele i prequele amerykańskiego studia miałyby utrzymywać poziom kolejnych części „Toy Story”, byłbym pierwszym człowiekiem, który ustawia się w kolejce po pixarowskie bilety i płyty. Niestety, to, co udało się w przypadku Buzza i Chudego jest na razie wyjątkiem w historii studia.

„Uniwersytet potworny” nie tylko nie wytrzymuje konkurencji z „Potworami i spółką”, ale momentami wręcz razi pozbawioną wszelkiej kreatywności schematycznością, która do niedawna mogła być przecież wpisana do słownika filmu jako totalne przeciwieństwo słowa Pixar. Opowieść o szkolnych latach Wazowskiego, Sullivana i Boggsa to jedna z tysięcy historii o amerykańskim college’u. Widzieliście ją już dziesiątki razy. Kujon i luzak, bractwa studenckie, imprezy, na które wstęp mają jedynie ci najfajniejsi, kujony i mięśniaki oraz udowadnianie własnej wartości przed sobą oraz rówieśnikami. Schemat zdarty przez kino młodzieżowe tak bardzo, że w momencie, gdy chcemy przytoczyć jakiś tytuł, to mamy problem – w głowie zlało się ich ze sobą całe dziesiątki. Animacja Pixara nie wykracza poza utarte szlaki nawet na moment. Jedynym, co odróżnia ją od wszelakich college’owych opowieści jest fakt, że zamiast ludzi na zajęciach pojawiają się różnokształtne i różnokolorowe potwory.

Ogląda się to wszystko bardzo przyjemnie (głównie za sprawą animacji oraz projektów postaci, które – jak zawsze u Pixara – stoją na najwyższym poziomie), ale po pewnym czasie człowieka zaczyna dopadać frustracja i związana z nią refleksja – Amerykanie nie podążają w dobrym kierunku. Wręcz magiczne umiejętności pracowników studia nie powinny być marnotrawione na szablonowe scenariusze, które nie mają do zaoferowania nic, ponad bezbolesne półtorej godziny seansu w towarzystwie dziecka. Nie tędy droga.

„Uniwersytet potworny” to dla mnie taki sam zawód, jak zeszłoroczna „Merida Waleczna”. Idę do kina na Pixara, a dostaję schematyczną opowieść charakterystyczną dla średnich filmów Disneya. Dzieci będą z pewnością zadowolone, dorośli już niekoniecznie.

REKLAMA