search
REKLAMA
Archiwum

MISSISIPI W OGNIU (1988)

Tomasz Stankunowicz

18 stycznia 2018

REKLAMA

– Lubi pan baseball?
– Tak, to… jedyna okazja, kiedy czarny może pomachać kijem na białego… i nie wywołać rozruchów.

Mimo iż segregacja rasowa została przewałkowana na wiele sposobów przez amerykańskich twórców filmowych, i choć przestała być tematem tabu, to jednak wciąż problem istnieje i ma się dobrze. Wielu reżyserów przedstawiało i analizowało problem, zastanawiano się nad źródłem takiego stanu, nad tym, co wzbudza w białych niechęć czy odrazę do ludzi kolorowych (najczęściej Afroamerykanów), pokazywano, jak wygląda prześladowanie z najdrobniejszymi szczegółami, pytano o cel w takim postępowaniu. W niektórych przypadkach doszukiwano się nawet środków zaradczych i choć zagadnienie jest niezwykle obszerne (nie sposób jest objąć tego w kilku czy kilkunastu filmach), to na bazie tego można przyjąć naukę, wysnuć wnioski i zastanowić się (bo to jest głównym problemem, rasiści najwyraźniej boją się myślenia). Niestety, mimo starań filmowców rasizm wciąż objawia się w różnych sferach naszego życia, nie został zepchnięty na margines, że o całkowitym zduszeniu problemu nie wspomnę.

Do grona hollywoodzkich nauczycieli, którzy uznali, że sprawy nie można pozostawić bez komentarza, dołączył Alan Parker. Jego Missisipi w ogniu nie jest filmem trudnym, to pozycja skierowana do mniej wymagającego widza, szukającego raczej rozrywki, ale nie gardzącego nauką z niej płynącą. Parker stawia sprawę jasno, może nawet trochę za bardzo, jego postaciom brakuje chwilami pierwiastka ludzkiego, są zbyt czarno-białe… ale o tym za chwilę. Film przedstawia wydarzenia, które miały faktycznie miejsce w stanie Missisipi w 1964 roku.

W małym, południowym miasteczku z rąk ludzi szeryfa (o czym dowiadujemy się na początku), ginie trzech chłopców, dwóch białych i czarny. Wkrótce po tym na miejsce przyjeżdżają dwaj agenci FBI, w celu odnalezienia, jak sądzili, zaginionych. Agent Anderson (Gene Hackman) to stary wyjadacz, pochodzi z Południa, dobrze wie, jak traktowani są tam kolorowi, ale nie podchodzi do tego jak do zbrodni, lecz raczej jak do przyjętego w tej części stanów zwyczaju (czy tradycji, jak by tego nie nazwać – brzmi absurdalnie). Agent Ward z kolei (Willem Dafoe) jest młody, ambitny, chce zmienić świat na lepsze i jest święcie przekonany, że może. Jest typem studencika, podczas dochodzenia ściśle trzyma się zasad i przepisów, a niektóre z nich nie biorą pod uwagę pewnych ludzkich zachowań, reakcji, co czasami daje efekty odwrotne od zamierzonych.

Pewnym urozmaiceniem jest fakt, że to agent Ward prowadzi śledztwo, a Anderson mu pomaga. Obserwujemy dużo sytuacji, w których to młodszy poucza starszego, a starszy z kolei okazuje młodszemu szacunek, należny przełożonemu. Dalej jest bardziej sztampowo. Jak nietrudno przewidzieć, młody przejrzy na oczy i doceni wyższość doświadczenia starszego, ten z kolei wyjdzie z cienia, by w ostatniej chwili uratować sytuację. Wracając jednak do fabuły, ci dwaj agenci przyjeżdżają na miejsce, ale to, co tam spotykają, nie robi na nich większego wrażenia (przynajmniej tego nie widać). W miasteczku funkcjonuje Ku Klux Klan, kieruje nim miejscowy biznesmen, niemalże cała społeczność pała płomienną nienawiścią do czarnych, co zresztą okazuje na każdym kroku, a nad wszystkim pieczę sprawuje szeryf i jego biuro, pilnuje, by kolorowym nie żyło się za dobrze. Ale nie to jest największą rewelacją, faktem jest, iż cała Ameryka była świadoma tego, jakie są nastroje społeczne na Południu, rasizm nie był żadną tajemnicą, choć do jego określenia używano bardziej przystępnych zwrotów, na przykład takich jak “segregacja rasowa”. Najbardziej poraża fakt, że musiało zginąć dwóch białych chłopaków, żeby ktokolwiek z zewnątrz zainteresował się sprawą i przyjrzał się temu z bliska.

Parker podsuwa tę myśl, ale na tym koniec, nie doszukuje się źródeł takiego stanu rzeczy, u niego biali są źli, a czarni są święci. I na tym koniec, zabrakło tu pytań (nie wymagam odpowiedzi, bo to szalenie trudne i niezwykle niebezpieczne), czegoś, co dałoby mi do myślenia, czegoś, co podważyłoby mój tok rozumowania bądź stanowiło jego poparcie. Nic. I wielka szkoda, bo historia jest autentyczna, nakreślona przez życie, daje więc olbrzymie możliwości analizy zagadnienia.

Mimo tego to naprawdę dobry kawałek kina od strony technicznej i aktorskiej. Jest sprawnie opowiedziany, w równym tempie, pośród scen bardziej dynamicznych są statyczne, ale broń Boże nudne, głównie za sprawą ciekawych zdjęć. Na pochwałę zasługuje oprawa dźwiękowa, mroczne, syntetyczne brzmienia, przeplatane czarną muzyką gospel. I aktorstwo, które stoi na bardzo wysokim poziomie. U niektórych z występujących aktorów to norma (Gene Hackman, Willem Dafoe, Frances McDormand, R.Lee Ermey), ale na przykład Michael Rooker, aktor bardzo charakterystyczny, ale w dokonaniach dość nierówny, tutaj bardzo wyrazisty i niezwykle przekonujący.

Podsumowując, Missisipi w ogniu to film prosty jak konstrukcja cepa, ale ze wszech miar broniący się realizacją i aktorstwem. Żeby wyciągnąć z niego jakąś naukę, trzeba zapoznać się z innymi produkcjami o podobnej tematyce, sam w sobie nie mówi niczego nowego. Parker relacjonuje autentyczne wydarzenia, ale nie płynie z tego żaden morał, niestety.

REKLAMA