LIBERATOR. Wystawne zwieńczenie tłustych lat Stevena Seagala
Tyle o wymowie filmu. A jak wygląda on od strony realizacyjnej? Wszyscy dobrze znamy tytuły, w których za okręty robią plastikowe modele, a za wzburzone morze – wanna u mamy reżysera (swoją drogą, w takich akcyjniakach grywa teraz Steven Seagal; patrz i cierp: Zatopieni Anthony’ego Hickoxa). Andrew Davis – reżyser Liberatora – jest doświadczonym fachowcem. To on dał światu Nico, w którym postawił na prostą fabułę i solidne wykonanie, a w rok po Liberatorze wypuścił Ściganego z Harrisonem Fordem – przebojowy thriller o wielkiej sile rażenia. Twórca nie lubi fuszerki i wystrzegał się jej też przy omawianym tutaj hicie. Postawił na kaskaderkę, pirotechnikę i solidne wykonanie. Szczęśliwie zrezygnowano z komputerów. Budżet w wysokości 35 milionów dolarów pozwolił na niezłych aktorów, prawdziwą wodę, prawdziwy pancernik i prawdziwe wybuchy.
Reżyserska dewiza, by umieścić niezłomnego bohatera na w miarę przekonującym tle, zdała tu egzamin. Wierzymy, że jesteśmy na okręcie. Wierzymy, że Casey – dzięki świetnemu przeszkoleniu i instynktowi wojownika – może pokonać wroga. Seagal ściął kucyk, ale i tak jest zabijaką pierwszej klasy. Nie wygląda jak pączek. Porusza się z gracją. Tłuszcz czy ograniczenia aktorskie nie odebrały mu jeszcze charyzmy. Gra jak zawsze – marszczy czoło i brwi lub rozdaje ciosy. To wystarczy. Kupujemy go w tej roli. Fakt, że nie jest już gliną i że gra kucharza, który zgotuje piekło każdemu złoczyńcy, sam w sobie robi tu za bryzę nowości. Davis lubi, kiedy kino akcji przynajmniej próbuje zawiesić niewiarę widza, więc stara się zachować równowagę pomiędzy jako takim realizmem a efektownym wykonaniem. Akcja toczy się wartkim, dość równym rytmem.
Proporcje między scenami mówionymi a “tłuczonymi” są odpowiednie. Każdy z bohaterów ma czas, żeby zaistnieć jako przekonująca postać, umocowana zgrabnie w historii, ale poza tym trup ściele się gęsto i o większych przestojach nie ma mowy. Jednak nawet dzieci wiedzą, że dobrze dobrani “źli chłopcy” robią w kinie akcji za drugi silnik. Bad guys w Liberatorze nie są papierowi i dano im spore pole do popisu. Jako admirał Krill (dobre nazwisko dla rasowego męta), który dał się kupić bandytom, wystąpił Gary Busey, znany z Predatora 2 czy Zabójczej broni. Ten charakterystyczny blondyn o wielkich zębach i aparycji narwanej jaszczurki świetnie się odnajduje w roli prawdziwego padalca. Jego cwaniactwo wydaje się naturalne i niewymuszone.
Tommy Lee Jones – aktor sporej klasy – rzadko odwiedza plan kina kopano-strzelanego. Tu jednak spisał się świetnie. Jego William Strannix (idealne nazwisko dla typa spod ciemnej gwiazdy) to z jednej strony rozczarowany światem zabójca najęty przez CIA, a z drugiej – klasyczny świr, który w dzieciństwie obejrzał o jedną kreskówkę za dużo i nie może się doczekać jakiejś efektownej eksplozji atomowej. Nie ma co ukrywać, jego obecność podrasowuje cały film, przydając mu siły i charakteru. Warte odnotowania jest, że Krill i Strannix starają się dobrze bawić podczas oblężenia okrętu – nieważne, czy grożąc światu bronią jądrową, czy topiąc marynarzy. Obaj mają skłonności do błazenady i przypominają dwóch pięciolatków, którzy postanowili połączyć siły, żeby przywłaszczyć sobie najlepsze zabawki w piaskownicy.
W tle bandyckiej bandy połyskują jeszcze inne typy niższego rzędu: haker okularnik z jajowatą głową, zakapiorska góra mięśni, podjadająca surowe mięso, i cała reszta, służąca za materiał do rozczłonkowywania dla naszej gwiazdy. Erikę Eleniak – odtwórczynię roli króliczka – znamy głównie ze Słonecznego patrolu. Gwiazdka pokaże nam to wszystko, za co polubili ją widzowie legendarnego serialu, a nawet odrobinę więcej, żebyśmy wiedzieli, że film kinowy to większy budżet, a także większa liczba atrakcji.
Niezłe zdjęcia i przyzwoita muzyka dopełniają reszty. Wszystko to składa się na przyjemny rozrywkowy seans. No i gładki; może nieco zbyt gładki. To ostatnie daje się odczuć w relacji między antagonistami. Jest ona letnia. Ryback i Strannix skutecznie utrudniają sobie życie, ale to tyle. Seagal bywał bardziej zapalczywy. W Nico walczył z demonicznym Zagonem, specjalistą od okrutnych przesłuchań; ten nie tylko handlował heroiną i zostawiał za sobą stosy trupów, ale jeszcze groził jego rodzinie. W Szukając sprawiedliwości nasz heros zwarł się w śmiertelnym starciu z dawnym przyjacielem, który zabił jego partnera. W Wygrać ze śmiercią utylizował bezwzględnego polityka, który miał na rękach krew jego rodziny. W tamtych filmach przeciwnicy oblizywali się na myśl o przerobieniu tego drugiego na papkę. Od nienawiści i testosteronu aż skwierczało. Obraz Davisa jest pod tym względem nieco bardziej rumiankowy.
No cóż, po raz kolejny okazuje się, że świr chcący zniszczyć Hawaje nie rusza nas nawet w połowie tak bardzo, jak osobiste porachunki. Nie da się też ukryć, że Seagal w jakiś naturalny sposób pasuje do brudnych miejskich ulic i roznoszenia w drobny mak tego czy innego baru podczas niekonwencjonalnych przesłuchań z użyciem kija bilardowego. Widzowie w latach 90. byli jednak zadowoleni. Liberator stał się międzynarodowym hitem i wszedł do kanonu pułapkopodobnych (razem z Pasażerem 57, Na krawędzi czy Air Force One). Dość powiedzieć, że w Polsce uzyskał status jednego z najczęściej piratowanych tytułów tamtych lat. Każdy chciał zobaczyć, o co chodzi z tym dziwnym tytułem – nieważne, czy dzięki kasecie z licencją czy bez. Bo – trzeba przyznać – tłumacz postarał się, żeby trywialny tytulik zamienić w enigmatyczno-podniecający dynamit, rozsadzający konkurencję i ogniskujący uwagę na filmie z Seagalem. Czy takie słowo jak Liberator istnieje? Nie. Czy był to jakiś większy problem? Nie, bo kinomani i tak myśleli tylko o tym, jak możliwie najszybciej wejść w posiadanie taśmy z przebojem. Poza tym wciąż jeszcze trwała koniunktura na Seagala, który hipnotyzował tłumy jednym uniesieniem brwi. Jednakże były to już początki końca. Mimo iż ten wystawny film zarobił sporo i został powszechnie uznany za jeden z najlepszych w karierze aktora, nie wywindował go na sam szczyt. Seagal wiele razy zaznaczał, że marzą mu się mocne, dramatyczne role na miarę Oscara. Hollywood nie dało mu jednak szansy rozwinięcia skrzydeł. Co więcej, wkrótce nawet kino akcji nie miało już zbyt wiele do zaoferowania gwieździe Nico.
Po Liberatorze zaczęły się gorsze lata. Słabsze filmy, kłopoty z tuszą; kłótnie na planach. Źli ludzie rozsiewający plotki o nałogach, mitomanii i rozdętym ego gwiazdora, zaskorupiałym od nadużywania solarium – jego nieodłącznego towarzysza w podróży po planach filmowych. O ile jeszcze Liberator 2 czy W morzu ognia miały swój urok, o tyle każdy kolejny obraz dowodził, że Seagal oddala się od źródła swej mocy – czymkolwiek ono jest i gdziekolwiek się znajduje. Cóż, ta renesansowa osobowość okazała się nieco zbyt szeroka jak na wąskie ramy Hollywood. Seagal skończył jako wieczorna polsatowska zapchajdziura, a filmy z jego udziałem od dawna omijają kina.
A Liberator? Nadal się trzyma. Widać, że zrobili go fachowcy, wyposażając w solidne atuty, których czas nie złuszczy w rok czy dwa. Nie reformatorzy gatunku w stylu Jamesa Camerona, ale solidni kucharze, którzy wiedzą, co ma być w zupie, żeby było dobrze. To danie smakowało kiedyś i smakuje nadal.
korekta: Kornelia Farynowska