search
REKLAMA
Recenzje

CHINATOWN. Demony przeszłości

Jerzy Babarowski

22 kwietnia 2017

REKLAMA

 Spojlery!

Woda. Najważniejszy zasób na Ziemi, klucz do wszelkiego życia. Przyczyna wojen i rozejmów na przestrzeni ludzkiej historii. Pokrywa ponad siedemdziesiąt procent naszego globu, więc wydawałoby się, że powinno jej starczyć dla wszystkich. Nie zawsze. Zwłaszcza gdy miasto, które jej potrzebuje, mieści się na skraju pustyni i nazywa Los Angeles. W 1974 roku Roman Polański i Robert Towne pokazali, co się stanie, gdy zmiesza się ją z innym ważnym zasobem naszej cywilizacji – pieniędzmi – i ilu ludzi zapłaci za tę wybuchową mieszankę.

 Widok zza biurka

 J.J. Gittes jest prywatnym detektywem, śledzącym zdradliwych małżonków swoich zleceniodawców. Wie, że jego praca raczej nie przysparza mu sympatii na mieście, ale jest w niej dobry, więc nie ma zamiaru nic zmieniać. Przyjmuje zlecenie, śledzi ofiarę, pstryka fotki i dostarcza klientowi. Potem obowiązkowy pokaz bólu zazdrosnego małżonka lub małżonki i już trafia do niego upragniona zapłata. Musi tylko uważać, żeby jego klienci nie żarli mu nowych żaluzji. Jest arogancki, ironiczny, sarkastyczny, wulgarny, egoistyczny, wybuchowy i zdecydowanie zbyt pewny siebie. Jest też dobroduszny i uczciwy, a w jego oczach widać cień jakiejś tragedii, która dawno temu zburzyła mu świat. Kiedyś był innym rodzajem detektywa – policyjnym – i coś się wtedy wydarzyło. Coś, o czym ani on, ani nikt z jego znajomych nie chce pamiętać.

Tragiczny antybohater, jakby żywcem wyjęty z powieści Raymonda Chandlera, jest grany przez Jacka Nicholsona, ale równie dobrze mógłby się w niego wcielić Humphrey Bogart. Chociaż wtedy ironiczność i pewność siebie Gittesa pewnie nie wypadłaby tak przekonująco. Nicholson zamienia go w pulsującą, buzującą magmę emocji, mogącą w każdej chwili wybuchnąć, nadnaturalnie ekspresywną – jego sardoniczny uśmiech jest trochę zbyt koślawy, a wspomnienie tragedii w oczach zbyt wyraźne.

Przyjmując zlecenie od niejakiej Evelyn Mulwray Gittes nie ma pojęcia, że z pozoru niewinna robota, polegająca na śledzeniu podejrzewanego o zdradę męża, zaprowadzi go na ślad spisku wymierzonego nie tylko w mieszkańców Los Angeles, ale i w ogromną społeczność rolniczą mieszczącej się na północ od miasta San Fernando Valley. Nie wie też, ile ma w tej grze do stracenia i na jakie manowce może go zaprowadzić jego złudna pewność siebie…

Taki też jest główny temat “Chinatown”: nadużycie przywilejów ludzi mających dostęp do władzy i pieniędzy oraz swoisty “gwałt”: zarówno na ziemi, jak i – jak się okazuje pod koniec filmu – własnej córce. W tym sensie film Romana Polańskiego należy do tradycji thrillerów politycznych, których scenariuszowym punktem wyjścia było dopuszczenie możliwości, iż ludzie znajdujący się u władzy bynajmniej nie wykorzystują jej w pozytywnych celach, ale do osobistego wzbogacenia się, nie przebierając przy tym w środkach i nie wahając się zastosować najpodlejszych nawet sposobów zacierania za sobą śladów. Cień “Chinatown” możemy zobaczyć w takich filmach jak późniejsi o dwa lata “Wszyscy ludzie prezydenta” Alana J. Pakuli czy nawet niedawna “Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego.

Ale “Chinatown” nie jest filmem stricte politycznym, a już na pewno nie thrillerem. To czarny kryminał, film noir czy może – jakby to określili współcześni krytycy – neo-noir. Daleko mu jest jednak do pustych stylistycznych zabaw, do jakich ucieka się wielu współczesnych twórców mających słabość do tego gatunku. Ich celem jest zazwyczaj osiągnięcie mglisto określonego wrażenia “nostalgii” kosztem treści, bohaterów, fabuły, a często i sensu samego filmu, a to jest coś, na co ani scenarzysta, ani reżyser “Chinatown” nie mogli i nie mieli zamiaru pozwolić.

W cieniu przeszłości

 Niewiele osób wie, że “Chinatown” zostało zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami. To zresztą w ogóle film traktujący o przeszłości i radzeniu sobie z przeszłością (choć to zostało jeszcze silniej wyeksponowane w sequelu, o czym później). Z tą przeszłością musiały sobie również poradzić dwa potężne umysły, stojące za powstaniem tego dzieła, i jeśli komuś zawdzięczamy fakt, że “Chinatown” na stałe wpisało się w historię kina, to właśnie im.

W 1971 roku szef wytwórni Paramount, producent Robert Evans, zaoferował sporą sumkę pieniędzy wziętemu scenarzyście Robertowi Towne’owi, aby napisał scenariusz adaptacji “Wielkiego Gatsby’ego”. Towne jednak odmówił i zamiast tego zaoferował się napisać historię kryminalną własnego autorstwa. Fabuła miała traktować o przeszłości i grzechach jego rodzinnego Los Angeles, jednak w miejsce taniego, emocjonalnego ataku, w historii Towne’a wybija się miłość i autentyczna troska o losy metropolii. Jej celem może nie jest rozgrzeszenie, ale pewnego rodzaju rozliczenie się z przeszłością i zwrócenie uwagi społeczeństwa na to, co dla nas, ludzi żyjących dziś, jest bardziej niż oczywiste – “Uważajcie na krawaciarzy zza biurek. Czasem nie mają najmniejszego zamiaru się o was troszczyć, czasem jedyne, o czym myślą, to pieniądze i własne ego”. “Chinatown” było jednym z pierwszych filmów, które powiedziały to tak dobitnie.

Fabułę filmu Towne osnuł wokół łańcucha wydarzeń znanego jako California Water Wars, co można przetłumaczyć jako Kalifornijskie Wojny Wodne. Jej centrum stanowi relacja i konflikt pomiędzy miastem Los Angeles a leżącą na północ Owens Valley i społecznością miejscowych farmerów. W latach 60. XIX wieku na zachodnim wybrzeżu pojawili się pierwsi osadnicy ze wschodu i po wygnaniu w 1863 roku Indian rozpoczęli kolonizację. Jej tempo gwałtownie wzrosło w latach 70. i 80. – głównie za sprawą pobliskiej rzeki, która zapewniała dogodne warunki pod uprawę roli i hodowlę zwierząt. W połowie lat 90. większość doliny została już wykupiona, nie było jednak systemu irygacyjnego, który pozwalałby farmerom na godny byt.

I w tym momencie w grę wchodzą dwie postacie, które staną się kluczowymi graczami zarówno w historii Los Angeles, jak i w nadchodzącym konflikcie: burmistrz Frederick Eaton i jego przyjaciel William Mulholland, właściciel nowopowstałego Wydziału Wody i Energii Los Angeles. Włodarze ci mieli radykalnie odmienną wizję miasta niż ich poprzednicy – marzyła im się potężna metropolia, o wiele rozleglejsza niż na początku XX wieku. Ale jak w przypadku każdego miasta leżącego na skraju pustyni, do jej rozwoju była potrzebna jedna rzecz – woda. A tak się złożyło, że pobliska Owens Valley była jej pełna. Był tylko jeden problem – nie należała do miasta. Eaton i Mulholland postanowili to zmienić.

Wydaje się, że za kanwę wydarzeń “Chinatown” posłużyły wydarzenia z pierwszej dekady XX wieku, gdy obaj mężczyźni próbowali usunąć farmerów z doliny i wszelkimi możliwymi sposobami zdobyć prawa do ich wody. Nadużywanie przywilejów, kłamstwa, przekupstwa, spekulacje, poróżnianie członków rolniczej społeczności w dolinie i inne przestępstwa – to był ich chleb powszechni. Udało im się nawet oszukać federalne Biuro Reklamacji, które miało wybudować w dolinie system irygacyjny z prawdziwego zdarzenia, dopóki Eaton i Mulholland nie pogrzebali tych planów. Wszystkie albo prawie wszystkie przekręty i machloje, jakich w “Chinatown” dopuszczają się tajemniczy oligarchowie zza kadru, wydarzyły się naprawdę – budowa sfingowanej tamy i celowe okłamywanie społeczności Los Angeles, by przegłosować projekt budowy, niszczenie własności farmerów, wykupywanie ich ziemi za bezcen pod fałszywymi nazwiskami, a nawet wspomniana parę razy w filmie katastrofa poprzedniej tamy.

W scenariuszu Towne’a postacie Eatona i Mulhollanda zostały złączone w jedną – czarującego i ujmującego bogacza Noaha Crossa, który w finale filmu okazuje się być niemalże uosobieniem zła. Sam scenariusz jest chyba najlepszym kiedykolwiek napisanym do jakiegokolwiek filmu. Jest powód, dla którego od niemal czterdziestu lat uznawany jest za świętą krowę tej branży i niezrównany klasyk scenariopisarskiego rzemiosła. Towne napisał historię totalną – doskonałą w strukturze i bezlitośnie logiczną; spokojną i jednostajną, a jednocześnie przez cały czas trzymającą w napięciu; przepełnioną całą masą barwnych bohaterów z tajemnicami, których odkrywanie parę razy obraca przebieg filmu o sto osiemdziesiąt stopni; wreszcie z centralną rolą cynicznego, antypatycznego antybohatera, któremu kibicujemy do samego końca. “Casablanca” ma wspaniałą strukturę i dopełniających się bohaterów, “Obywatel Kane” to wnikliwe studium upadku wielkiego człowieka, ale żadna z tych historii nie jest tak subtelna i obdarzona tak potężnym klimatem nadchodzącej katastrofy jak tekst Towne’a. Żadna z nich również nie obfituje w tyle dwuznaczności i zagadkowej symboliki, jakimi amerykański scenarzysta ozdobił swoje dzieło (skaza na tęczówce, “bad for glass”).

Towne wykorzystuje sztafaż czarnego kryminału, ale w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów po fachu nie skupia się na zabawach konwencją, ale na wgryzieniu się w samą esencję i wyłuskaniu tych elementów czarnego kina, które są najważniejsze i które uczyniły z niego tak płodny gatunek. Mamy więc przede wszystkim pesymistyczną wizję świata i otaczający bohatera klimat moralnego zepsucia i czyhającego zagrożenia (osiągnięty cudownie ascetyczną reżyserią Polańskiego); antybohatera – z przywarami, nie wzbudzającego zbytniej sympatii, ale mimo wszystko pozytywnego, którego aktywna, nietzscheańska wola działania jest wprost proporcjonalna do tragicznych przeżyć, które go ukształtowały; miasto jako centrum nie tylko zdarzeń, ale i intrygi fabularnej; wreszcie obowiązkową femme fatale.

To, że Towne nie skupia się na konwencji, nie oznacza jednak, że manipulowanie nią w “Chinatown” nie występuje. Podobnie jak Noah Cross gwałci swoją córkę, tak i Towne w pewnym sensie “gwałci” konwencję czarnego kina – Gittes zamiast dostojnym, tragicznym bohaterem okazuje się być nieudacznikiem, którego gubi pewność siebie; miasto, klasycznie przedstawione jako siedlisko zła i patologii, jest sfotografowane w gorących promieniach kalifornijskiego słońca, a akcja rozgrywa się w porządnych, ułożonych dzielnicach, w jednorodzinnych domkach, na przystrzyżonych trawnikach i w willach bogaczy; nieodzowna femme fatale zamiast wykorzystującą bohatera czarną wdową jest najtragiczniejszą postacią dramatu (choć Towne robi wszystko i jeszcze trochę, by nas co do tego zmylić do samego końca); wreszcie sam kryminał obfituje w masę czarnego humoru (zazwyczaj dzięki ironicznym uwagom Gittesa), a w połowie nagle przemienia się w przejmujący dramat rodzinny.

Tymczasem Roman Polański również walczył z demonami przeszłości. Wciąż w depresji po masakrze, jaką rodzina Charlesa Mansona urządziła w jego domu w Beverly Hills, siedział w Europie i ani myślał o powrocie do Stanów. O projekcie dowiedział się od swojego przyjaciela Jacka Nicholsona, z którym już od jakiegoś czasu chciał zrobić film. Robert Evans pragnął, żeby to Europejczyk wyreżyserował “Chinatown”, mając nadzieję, że produkcja zyska w ten sposób nietypowy, mroczny klimat. Wybór Polańskiego był strzałem w dziesiątkę. Po przeczytaniu 180-stronicowego scenariusza polski reżyser nie posiadał się z zachwytu, ale uznał, że tekst potrzebuje radykalnego skrócenia i uproszczenia. Sam od dawna był fanem czarnego kryminału – zarówno jego literackiej odsłony spod ręki Dashiella Hammetta czy Chandlera, jak i filmowej – i w “Chinatown” dostrzegł szansę na stworzenie swego hołdu dla tego gatunku. I mimo że powrót do Los Angeles nie mógł być dla niego przyjemny, siła tekstu przekonała go, że jest tego wart.

REKLAMA