search
REKLAMA
Archiwum

EDUKATORZY (2004)

Paweł Marczewski

1 stycznia 2012

REKLAMA

W ciągu ubiegłych dwóch lat na ekranach kin zagościły filmy, które pozwalają postawić ostrożną tezę o pojawieniu się dwóch stosunkowo nowych tendencji. Pierwsza stała się udziałem kina niemieckiego i polega na ponownym odkryciu przez nie szeregu problemów, z jakimi niemieckie społeczeństwo borykało się w XX wieku. Mamy na przykład “Upadek” Hirschbiegela stawiający na nowo kwestię, zaprzątającą od lat historyków, czy Hitler był zwykłym człowiekiem, czy też demonem; czy w gruncie rzeczy każdy Niemiec mógł w owym czasie zająć miejsce dyktatora, czy też był on głównym sprawcą koszmaru, jaki nawiedził Europę. Jest też “Goodbye Lenin” Beckera starający się zdiagnozować nostalgię za komunizmem i dołożyć jakiś element do rozważań nad podziałem na Ossies i Wessies.

Druga prawidłowość dotyczy nie tylko kina, ale współczesnej kultury w ogóle. Chodzi o powrót do dziedzictwa pozostawionego przez 1968 rok. Protesty na paryskich ulicach i amerykańskich uniwersytetach, wznoszone wówczas hasła i pisane w tamtym okresie manifesty, stają się na powrót obiektem zainteresowania. Zainteresowanie to znajduje wyraz rzecz jasna także w kinie, czego dowodem choćby “Marzyciele” Bertolucciego, po latach powracającego do wydarzeń, których był świadkiem i pośrednio, przez tematykę swoich ówczesnych filmów, także uczestnikiem. Ze splotu tych dwóch tendencji wyrastają “Edukatorzy” – film Hansa Weingartnera z dwójką młodych gwiazd niemieckiego kina, Danielem Bruhlem (znanym z “Goodbye Lenin”) i Julią Jentsch (nagrodzoną w Berlinie za rolę w filmie “Sophie Scholl – ostatnie dni”).


Jule (Jentsch) jest młoda, ale wie już, że jej życie nie będzie usłane różami i nie dane jej będzie spełnić swoich marzeń. A wszystko to przez chwilę nieuwagi – dziewczyna rok temu uderzyła w tył samochodu Hardenberga (Burghart Klaussner, znany z roli ojca w “Goodbye Lenin”), bogacza, który natychmiast oddał sprawę w ręce prawnika. Dla Jule oznacza to długie lata spłacania szkód – uszkodzony samochód był oczywiście bardzo elegancki i bardzo, bardzo drogi. Jej chłopak, Peter (w tej roli Stipe Erceg, aktor urodzony w Chorwacji, lecz wykształcony w Niemczech) dzieli mieszkanie z Janem (Bruhl), tyleż porywczym, co pełnym zapału naprawiaczem społecznych nierówności. Współlokatorzy mają nietypowe hobby – włamują się do domów bogaczy, wywracają sprzęty do góry nogami, nic jednak nie kradną. Zostawiają jedynie w widocznym miejscu kopertę z krótką notką głoszącą “Dni twego bogactwa są policzone” lub “Masz za dużo kasy”. Splot okoliczności i uczuć sprawi, że trójka młodych ludzi wkrótce stała będzie nad związanym Hardenbergiem zastanawiając się, co dalej począć. Problem polega nie tylko na tym, jak wybrnąć z sytuacji, ale i na tym, jak odeprzeć argumenty milionera, który okazuje się być jednym z niegdysiejszych przywódców niemieckiej obyczajowo-politycznej rewolty końca lat sześćdziesiątych.

Film Weingartnera okazał się w Niemczech ogromnym sukcesem. Postrzegany był tam na poły jako polityczny manifest młodego pokolenia, na poły zaś jako rozliczenie ze spuścizną niemieckiego 1968 roku. O tym, że twórcy filmu poruszyli temat ważny, ale i chwytliwy zarazem świadczy fakt, iż “Edukatorów” sprzedano do ponad 40 krajów. Niestety, reżyser i zarazem współscenarzysta nie sprostał w pełni ambitnemu zadaniu, jakie przed sobą postawił. Aktorsko film jest bez zarzutu – zarówno trójka młodych, lecz już dość utytułowanych aktorów, jak i stary teatralny wyjadacz Burghart Klaussner wypadają bardzo przekonująco. Są na ekranie emocje, jest wiarygodnie odegrany konflikt postaw i pokoleń. Nie można także przyczepić się do wizualnej strony “Edukatorów” – zdjęcia stanowią udany splot precyzyjnej operatorskiej roboty i mającej uwiarygodnić akcję “dogmowej” niedbałości. Doskonale dobrano także ilustrację muzyczną (po raz pierwszy usłyszałem na ścieżce dźwiękowej utwór znakomitej niemieckiej grupy Tocotronic – wreszcie ktoś dostrzegł w ich energetycznych numerach kinowy potencjał). Dlaczego zatem “Edukatorzy” mnie nie zachwycili? Czemu nie uległem czarowi tego filmu, choć uległy mu setki widzów, nie tylko w Niemczech?


Niestety, gdy idzie o ocenę filmowych fabuł i dialogów, ocieram się czasem wręcz o malkontenctwo. Zwłaszcza wówczas, gdy twórcy biorą na tapetę temat szczególnie dla mnie interesujący. “Edukatorzy” są filmem sprawnie zrealizowanym, dobrze (a miejscami nawet bardzo dobrze) zagranym, całej historii brakuje jednak głębi. Motywacje Jule, Jana i Petera naszkicowane są bardzo pobieżnie, tak jakby były zrozumiałe same przez się. Wizja świata wyłaniająca się z ich rozmów jest nawet nie tyle idealistyczna, ile po prostu prostacka. Rzadko kiedy wykracza poza slogany, które wyczytać można na plakatach zdobiących pierwszy lepszy uliczny słup czy przystanek autobusowy. Zdecydowanie najciekawszą część filmu stanowią dysputy z Hardenbergiem. Pole do popisu było tu ogromne, bo zarysowana na ekranie sytuacja jest niezwykle ciekawa. Obrzydliwie bogaty biznesmen z brzuszkiem, który jeszcze do końca nie zapomniał o młodzieńczych ideałach i trójka chcących zmieniać świat młodych ludzi – to mogła być prawdziwa feeria pasjonujących dialogów. Skończyło się jednak na nieco fałszywe brzmiących słowach podziwu ze strony Hardenberga i steku komunałów ze strony “edukatorów”. Jeden z dyskutantów na forum IMDB napisał, że to jeden z nielicznych filmów ostatnich lat, w których w ogóle rozmawia się o polityce. To prawda. Nawet jednak w sytuacji tak ograniczonego wyboru wolę wrócić do wyśmienitej “Inwazji barbarzyńców”, gdzie problem dziedzictwa 1968 roku potraktowano o wiele wnikliwiej. Albo też do filmów Olivera Stone’a. Wizja świata politycznego jest tam jednostronna i tendencyjna w stopniu daleko większym niż w “Edukatorach”, ale za to o wiele bardziej prowokująca.

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA