search
REKLAMA
Felietony

Plastikowe figurki i stracone zabawy

Jakub Koisz

19 września 2013

REKLAMA

Pan Bóg jest czasami bezlitosny – natchnie Cię w tramwaju, gdy siedzisz na kiblu lub kiedy z kimś rozmawiasz, a w złym guście byłoby zakończenie konwersacji. Tworzenie jest trudne, jak poranne wstawanie, jak wizyta u babci w szpitalu. Dzisiaj na szczęście dotarł do mnie z rodzinnego domu pewien magiczny kufer. Przyjaciółka wybierała się na jakiś czas do Warszawy i zapytała, czy chcę, aby mi przywieźć coś z domu. Nie potrzebowałem chyba niczego, jedzenie w lodówce jest, półka z książkami pełna. Potrzebowałem tylko pomysłu na felieton. Jakiś czas zapragnąłem obejrzeć swoje albumy ze zdjęciami. No wiecie, urodziny, studniówki, wakacje, przyjaciele, chwile.

Na dnie kufra znalazłem jednak o wiele więcej. Coś, o czym dawno zapomniałem. Dowody na moje szaleństwo. Scenariusze filmów. Odnalazłem „to” wspomnienie o tworzeniu. Ależ to było kiedyś proste.

Mniej więcej do dziewiątego roku życia miałem szczególne hobby – kręciłem superprodukcje. Mówimy o okresie przed zachłyśnięcia się sportem, muzyką i szkolną rutyną. Tak, dokładnie, chciałem robić filmy tak samo mocno, jak dzisiaj wiem, że nie chcę ich robić. Zwoływałem wtedy swoje młodsze rodzeństwo do pokoju i tworzyłem odjechane wersje znanych obrazów. Przerobiłem więc za pomocą zabawek i figurek całą trylogię „Star Wars”, niestety, w mojej wersji figurka Hulka Hogana robiła za Luke’a Skywalkera, a ludzik z Lego pomalowany zielony flamastrem udawał mistrza Yodę. Soundtrackiem do „mojej” kosmicznej sagi była 8-bitowa ścieżka dźwiękowa z gry na pegasusa. Mój „Rambo” doczekał się ośmiu odsłon, w ostatniej doszło nawet do epickiego crossovera z „Predatorem”, albowiem John J. połączył tropicielskie zdolności z Dutchem. Mój „Batman”, jako że fanem komiksów byłem od dawna, miał już kanonicznie uformowane uniwersum – nie ma co się jarać Affleckiem i następnym „The Man of Steel”, bowiem been there, done that: u mnie Mroczny Rycerz i Superman spotkali się już w 4. sequelu moich „Batmanów” (i jednocześnie 6. „Supermanów”). Jak odkryłem po latach dzięki magicznemu kufrowi i kartek z notatkami – owe legendarne spotkanie bohaterów nazywało się „Batman and Superman: Friends Forever”. „Terminator” z mojego pokoju doczekał się kontynuacji rozgrywającej się już w postapokaliptycznym świecie; McG, sorry man, ale nie byłeś pierwszy. Jeszcze większe odjazdy rozgrywały się, gdy odkryłem, co różni kameralny film akcji, w którym wystarczyło wymoczyć Rambo w czerwonej farbie akwarelowej i już miałeś krew, od wielkiego blockbustera. Mój „Dzień niepodległości” zaangażował wszystkie zabawki w pokoju, piętnaście minipetard odpalanych na balkonie oraz tekturowa makieta, udająca Biały Dom. Sprzęt pirotechniczny złożony był z małego woreczka z mąką oraz przyczepioną do niego petardą „Monster XX”, którą (wstyd przyznać!) ukradliśmy z kolegą ze straganu na miejscowym odpuście. Szczytem szaleństwa było napisanie na 20 stron scenariusza adaptacji książki „Sfery” autorstwa Piersa Anthoniego (kto dzisiaj pamięta tego pisarza? Zapewne niewielu, ale chciałem zaadaptować którąś z jego książek, więc zaadaptowałem).

Nie pamiętam, kiedy mi tak naprawdę przeszło. Nagle ta zabawa zaczęła być infantylna, zacząłem zauważać, że jednymi widzami zawsze są i będą tylko moi bliscy. Przestałem chcieć być autorem nowej, amerykańskiej wersji Godzilli, który uważał, że Emmerich spieprzył robotę. Skończyłem 12 lat, to boisko stało się miejscem popisówki, nie wypadało już się wygłupiać z zabaweczkami, kreatywność powoli się ulatniała. Figurki odłożyłem na półkę, pomysły na kolejne części „Zabójczej broni” poleciały na dno kufra. Dzisiaj obserwuje podobne zabawy – młodzi, pomysłowi ludzie siłują się ze swoimi marzeniami, próbując nie zatracić dziecięcej pasji. Niektórym się udaje, między innymi dlatego właśnie uwielbiam styl J.J. Abramsa. Gdybym miał opowiadać, opowiadałbym tak jak on, a raczej starałbym się opowiadać tak jak on. Po dziecięcemu. Tworzenie sprawiało wtedy tyle przyjemności. Panie Boże, niech to wróci.

REKLAMA