ZŁOTA KLATKA
Młody Juan śni o Ameryce. Bo tam odniesie sukces, wzbogaci się, znajdzie dom, satysfakcję z życia. Niewiele wie jednak o tym kraju – to jego marzenie i obsesja. Niewiele też wie o samym sobie – podróżując pozna swoje możliwości, sprawdzi, jak bardzo jest wytrzymały. Dobrze zna tylko ponurą wioskę w Gwatemali. Nie może wytrzymać tamtejszego smrodu, błota oraz biedy. Ma dość domków z plandeki, wszechobecnej tandety, życia za grosze i groszy w portfelu. Juan wie, że jest więcej wart. Poznajemy go w momencie, gdy pakuje do plecaka wszystko, co ma. Ubiera kowbojskie skórzane buty i, z nikim się nie żegnając, kieruje się na północ. Za nim podąża troje jego rówieśników: Chauk, Samuel i Sara. Pierwszy z nich to nie potrafiący mówić po hiszpańsku Indianin-przybłęda. Jest wycofany i ostrożny. Przeważnie milcząc, idzie za trójką towarzyszy. Wygląda jak skrzywdzony przez swojego właściciela pies, który jednak nie opuszcza go, bo i tak nic lepszego od życia nie dostanie.
Interesująca jest również Sara. Przed wyprawą obcina włosy, maskuje biust, na głowę ubiera czapkę z daszkiem i przyjmuje chłopięcy krok. Tak będzie dla niej bezpieczniej na drodze. Uniknie spojrzeń i rąk. W Gwatemali dziewczynom podobnym Sarze pisana jest inna przyszłość: wśród garów, wśród dzieci, w oczekiwaniu na męża. Ona ucieka od tego samego, co Juan. W lepszym świecie chce mieć szansę na bycie lepszym samą sobą.
Reżyser Złotej klatki, Diego Quemada-Diez, rezygnuje z jakiejkolwiek ekspozycji. Nie podaje motywacji, nie zagłębia się w psychologię. Wszystkich bohaterów poznajemy od razu w działaniu, już po podjęciu decyzji. Nieważne są za i przeciw. Quemada-Diez wychwytuje swoje postaci z tłumu. Zainteresowany ich nietypowym zachowaniem decyduje się za nimi podążyć. Bardzo prosty, może wręcz przewidywalny, fabularny szkielet nie sprawia, że Złota klatka nuży. Ten film przekonuje przejmującą, bogatą w szczegóły i obserwacje wizją świata. Metodami realizacji zbliża się czasami do dokumentalnej, reporterskiej rejestracji.
Reżyser buduje swój film za pomocą epizodów i lakonicznych dialogów. W samym pozach postaci, w doskonałych zbliżeniach, w ulokowaniu bohaterów na tle przestrzeni wydobywa ogrom treści. Nie potrzebuje narracji z offu ani czytanych na głos listów. Tymi samymi wyrafinowanymi metodami kreśli relację między całą czwórką. Ruchem kamery, montażem, kompozycją kadru wyraża motywacje, zmienną sympatię i gniew postaci. Trudno nie dostrzec wyważonych kreacji młodych debiutujących aktorów. Na ekranie nikogo nie udają, panują nad sztuczną ekspresywnością gestów, są bardzo naturalni. Prawdziwie brudni wycieńczającą wyprawą.
Złota klatka ma w sobie energię. Wydobywa ją nie dzięki patetycznym scenom czy przesadnemu poświęceniu czwórki młodocianych, ale za sprawą bezwzględnej determinacji, z jaką przemierzają kolejne kilometry. Quemada-Diez solidaryzuje się z głównymi bohaterami. W nienachalny sposób stara się pleść więź między nimi a widzami. Te empatyczne emocje wydobywa w drobnych ludzkich gestach, na przykład w sytuacji, gdy do jadących na dachu pociągu Juana, Chauka i Sary obserwatorzy przy torach rzucają pomarańcze. W innym momencie otrzymują schronienie przed goniącą ich policyjną emigracyjną. Oczywiście to nie jedyne przypadki, z jakimi spotykają się główne postaci. Bo to świat podstępny i zdradliwy, gdzie towarem jest człowiek. Reżyser nie ma też co do tego wątpliwości. Pojawi się więc krew. Pojawi się krzyk.
Często wracającym obrazkiem w Złotej klatce jest padający nocą śnieg, oświetlony przez nocną uliczną lampę. To wyobrażenie Juana o Ameryce. Miejscu spokojnym, bezpiecznym i gościnnym – istniejącym jednak tylko głęboko gdzieś w nim. Nikogo nie może zaskoczyć zakończenie filmu. Już jego tytuł podpowiada, jak fasadowe i niepokrywające się z rzeczywistością będą marzenia chłopca z Gwatemali. To nie kolejny Slumdog, który dzięki potędze miłości wygrywa czek na szczęśliwe życie. Siła Złotej klatki nie tkwi jednak w przewidywalnej puencie, ale w przejmującym wrażeniu oczyszczającej klęski.
korekta: Kornelia Farynowska