search
REKLAMA
Recenzje

STALOWY ŚWIT. Solidne science fiction z czasów VHS

Radosne lata 80., wyścig zbrojeń i paniczny strach przed zagładą nuklearną – woda na młyn pomysłowych głów na niskobudżetowe, postapokaliptyczne science fiction.

Radosław Buczkowski

3 stycznia 2024

STALOWY ŚWIT. Solidne science fiction z czasów VHS
REKLAMA

Patent zazwyczaj ten sam: okres powojenny, ostatni skaut vs. zmotoryzowane redneckie gangi, mówiąc krótko – tanie podróbki Mad Maxa. Filmy te powstawały w dwa weekendy, wystarczyła wycieczka na pustynię w Nevadzie, pozbierane po drodze kawałki złomu, klej, spawarka, spora ilość kultowej srebrnej taśmy i szafa starych, przetartych ciuchów – za jakieś 35 dolców tworzono kiedyś historię kina. Obowiązkowo pilnowano, aby składniki się zgadzały, tj. szczątkowość fabuły (lub jej brak), aktorska padaka, garść reżyserskiego uwiądu oraz szczypta technicznej wenery i mamy recepturę na kolejny VHS-owy “klasyk”. Tak jest, kino postapokaliptyczne tej epoki nie należało do wybitnych, choć zdarzały się produkcje, którym warto poświęcić kilka słów.  

Fabuła filmu Stalowy Świt nie poraża. Jest sobie dromader (jedna z pierwszych głównych ról Patricka Swayze – dla wielu znanego po prostu jako Słejzak) włóczy się chłopina po pustyni, napieprza z istotami będącymi zmiksowaniem Tuskenów z Morlokami, a w wolnych chwilach medytuje. Staje na głowie i sobie duma (gdy ma czas), a gdy czasu nie ma, to tylko stoi na głowie. Na początku myślałem, że operator źle ustawił kamerę, a reżyserowi chodziło o to, że Słejzak niby trzyma Ziemię na swojej głowie – sami wiecie, taka ostra i bezpretensjonalna symbolika. Jednak nie, on medytuje, bo to były żołnierz i uczeń jakiegoś uber-mistrza. Czego się nauczył, jaką filozoficzną drogę obrał i o co w ogóle chodzi z tym całym patentem na medytację, nie wiadomo, ale nasz bohater też raczej nie ma o tym pojęcia – uznajmy po prostu, że laski to lubią. Nie tylko to, bo Słejzak zna także pustynne jiu-jitsu jak mało kto, kocha zwierzęta, ma chłop swoje zasady, mało mówi, dużo robi i ogólnie jest zuchem nad zuchy. A zatem Patrick tanecznym krokiem trafia do jednej z małych ludzkich osad, która walczy o przetrwanie w tych jakże ciężkich czasach. Cała osada to jakiś eko-pacyfistyczny squat, którego mieszkańcy ponad życie cenią sobie ochronę powłoki ozonowej, wyczynową uprawę ekologicznych patisonów oraz długie spacery po lesie (gdyby te ostatnie istniały) – w prawdziwej poatomowej sytuacji, ta osada zostałaby spalona, a mieszkańcy zgwałceni, zabici i zjedzeni (niekoniecznie w tej kolejności) po pierwszych próbach wbicia śledzi pod namiot na tym terenie. Jako że Słejzaka trudno nie lubić, to chłop szybko kumpluje się z mieszkańcami osady, a w zasadzie głównie z gorącą jak blacha rozgrzana na pustynnym słońcu szefową osady i jej synem Anakinem  – pełna powaga, młody nawet buduje własny ścigacz.

stalowy świt

Swoją drogą, lasia z filmu Stalowy Świt wygląda jak wyciągnięta z jakiejś hipsterskiej imprezy, włos wiatrem czochrany, pupa jak orzeszek opięta skrojonymi na miarę dżinsami, a do tego cynkowskie kozaczki i gustowna apaszka, bo jak powszechnie wiadomo, nic nie kreuje mody lepiej niż odrobina apokalipsy. Żyłby sobie Słejzak wraz z nową rodziną długo i szczęśliwie, budując zamki z piasku i uprawiając szeroką gamę organicznych warzyw, gdyby bardzo zły (a jak!) miejscowy watażka nie chciał przejąć w okolicy władzy nad sąsiadującymi osadami – reszty można się łatwo domyślić, bo wszystko jedzie od schematu do schematu. Wspomniałem coś o rozgrzanych blachach, no właśnie, pustynny świat zapełniony jest wszelakimi odrzutami z aluminium: blachy, blaszki, broń, stelaże, pojazdy, ubrania, jedzenie, środki czystości – mówiąc krótko, aluminiowe szaleństwo. Stalowy Świt ma dla mnie jasne przesłanie: w przypadku apokalipsy, zaprawieni w zbieraniu puszek żule spod budki staną się prawdziwymi magnatami i gdy następnym razem gdzieś na PKP usłyszę “kierowniku, kopsnij zeta na wino”, to nie omieszkam wspomóc – kto wie, może dobry uczynek wróci kiedyś do mnie niczym aluminiowy bumerang. Poważnie, w filmie Stalowy Świt  nie ma innych metali i nie licząc statku na pustyni (FANTASTYCZNE UJĘCIE!), to stali się w tym świecie nie znajdzie. Więcej, jest scena, w której Słejzak idzie wzdłuż starej trakcji kolejowej. Ostały się z niej same betonowe podkłady – stal zapewne uległa utlenieniu. Mam taką teorię odnośnie deficytu stali w tym filmie. Nastąpił już koniec świata i się Australijczycy dogadali z Amerykanami, że sami zabiorą cała stal, a w zamian podeślą roczny zapas sreberek z magazynów Cadbury. W Australii mamy więc Mad Maxa, pospawane fury, potężne ciężarówki i ogólną jazdę bez trzymanki, w Ameryce zaś Słejzaka, metr wdzianka, radosne osady pod patronatem kwitnącego rabarbaru oraz napędzane wiatrem rowery dla hipsterów. Yes, we can!

stalowy świt

Wracając na właściwe tory (bynajmniej nie aluminiowe), Stalowy Świt ogląda się względnie bezboleśnie, bo Słejzak daje radę (Brion James także, ale on zawsze daje radę), a do tego jest niezła chemia między nim a hip lasią z żurnala. Akcja posuwa się w dobrym tempie, raz po raz mordobicie, dwa, trzy razy cięcie mieczem, a na deser finałowa solówka z brytyjskim najemnikiem wyglądającym jak zgarnięty prosto z trasy koncertowej członek Motley Crue. Jasne, Mad Max to nie jest, całość to w ogóle inny kaliber i jest to produkt odlany z o wiele lżejszego stopu metali (musiałem, heh). Czuć, że to raczej przygodówka osadzona w innych niż zwykle realiach, naprawdę całość mogłaby się dziać gdzieś na afrykańskiej sawannie, w amazońskiej dżungli czy też na przedmieściach Bełchatowa i nie miałoby to większego znaczenia dla opowiadanej historii. Jednak nie ma co robić dramatu, ogląda się to szybko, więc można polecić na leniwy poniedziałek – zwłaszcza gdy pod ręką mamy sześciopak schłodzonego browara – w tym przypadku, obowiązkowo w puszce.

REKLAMA