search
REKLAMA
Recenzje

Z Archiwum X: Sezon dziesiąty. Recenzja

Karolina Chymkowska

24 lutego 2016

REKLAMA

I belong with you, you belong with me

Jak mawia mój przyjaciel i współfanatyk w Archiwum, X-Files to więcej niż serial, to stan świadomości. I tak rzeczywiście jest. To ogromne uniwersum, w którym można odnaleźć wszystko – odcinki słabsze, lepsze, dobre, bardzo dobre i wybitne, mrok, humor, nostalgię, groteskę, śledztwo, filozofię, potężną konspirację i złożoną tkankę ludzkich emocji, galerię niesamowitych osobowości, paranoję, jak również sprzeczności, załamania i kontrowersje.

To dziewięć (tak, jednak mimo wszystko dziewięć) sezonów wielkiej przygody, która wciąga jak wir, wpędza w obsesję, opętuje umysł i gra na uczuciach. To też niekończące się seanse tych pojedynczych ulubionych odcinków i całościowe maratony, które zawsze zostawiają po sobie wrażenie powrotu do domu i apetyt na więcej.

x files 1
Ten apetyt doczekał się w końcu przynajmniej częściowego zaspokojenia dzięki wielkiemu powrotowi Z Archiwum X – w postaci sześcioodcinkowego sezonu dziesiątego, wyczekiwanego przez fanów z równą niecierpliwością, co niepokojem. No bo co będzie, jeżeli wszystko okaże się bańką mydlaną, która pęknie, zostawiając po sobie niesmak i rozczarowanie? Czy wchodzenie po raz drugi do tej samej rzeki ma sens? Czy nie położy się nieprzyjemnym cieniem na pozytywne wspomnienia sprzed lat? Z drugiej strony jednak, jak odmówić sobie ponownego spotkania z Mulderem i Scully? Dla mnie, osoby, przyznaję, nie do końca obiektywnej z powodu ogromnego sentymentu, jakim darzę ten serial, nie do pomyślenia. Czekałam na ten moment, wypatrywałam go. Dzisiaj mam za sobą dwukrotny seans całości i mogę tylko powiedzieć, że chcę więcej. Że niemal fizycznie potrzebuję więcej, jakby ktoś wydzielił mi porcję ulubionej używki i szybko ją zabrał, zostawiając poczucie niedosytu. Niepostrzeżenie, niemal bez udziału mojej świadomości, Z Archiwum X oczarowało mnie i opętało znowu. Nie wiem kiedy i nie wiem jak, ponieważ podczas oglądania wszystkie wady widziałam jak na dłoni i nie zamierzam zaprzeczać, że istnieją. Zacznijmy zatem może od nich, miejmy z głowy wszelkie minusy i przejdźmy do plusów.

Przede wszystkim największą bolączką dziesiątego sezonu jest fakt, że składa się tylko z sześciu odcinków. W tych, jakby nie patrzeć, mocno ograniczonych ramach twórcy usiłują zawrzeć nie tylko zupełnie nową historię, zawiązanie świeżej mitologii, ale także odwołać się, chociaż częściowo, do całej złożoności, wielopłaszczyznowości i wielogatunkowości, jaką prezentował serial. Pierwszy i ostatni odcinek są typowo mitologiczne; pierwszy, My Struggle, odnosi się do „zmagań” Muldera, ostatni, pod tym samym tytułem, do „zmagań” Scully. Drugi to odcinek śledczy z wątkami mitologicznymi, trzeci, zdecydowanie najlepszy, należy do grona tych absurdalnych i zabawnych. Czwarty jest klasycznie mroczny, a piąty… do piątego wrócimy później. W tle przewijają się rozmowy, przemyślenia, monologi, wątki partnerskie i rodzinne… dużo tego i widać, że Carter i spółka za bardzo się starają, żeby nadmiar materiału upchnąć na malutkiej półce.

x files 2
Po drugie wydaje się, że nowe wydanie Archiwum przekroczyło cienką granicę między tym, co niedopowiedziane, sygnalizowane i niepewne, a wyłożeniem wszystkiego na tacy. To bije po oczach, bo znowu, nie ma czasu na subtelności i powolne rozwijanie akcji, nie ma czasu na kluczenie, żonglowanie dowodami, zwodzenie i mylenie tropów. To tylko sześć odcinków, więc znienacka stajemy twarzą w twarz z elementami, których stare Archiwum nigdy nie pokazałoby w sposób tak dosłowny. Nie oznacza to bynajmniej, że otrzymamy wszystkie odpowiedzi, skąd. Pytań rodzi się masa, a wątpliwości jeszcze więcej. Znamy zarys nowej mitologii – tak, to zupełnie nowa mitologia, stawiająca na głowie wszystko, czego dotychczas się dowiedzieliśmy – ale nie znamy głównych graczy, przebiegu akcji, składających się na nią działań ani ostatecznego celu. Mamy w ręku kilka kawałków układanki i ramy, w których należy je umieścić, ale to tyle.

Trzeci minus to wyraźnie ciążąca na dziesiątym sezonie ręka Chrisa Cartera. Carter jako scenarzysta ma bowiem swoje wady, i o ile nie jest to widoczne w przypadku długiego sezonu, kiedy akcenty rozkładają się równomiernie, o tyle w krótkiej formie mocno rzuca się w oczy. To entuzjastyczny idealista, rozbrajająco naiwny w swoim dziecięcym pojmowaniu świata, ma tendencję do wyciągania uproszczonych wniosków, operowania wyłącznie czernią i bielą i wreszcie – do dosłowności tam, gdzie lepiej byłoby zdać się na wyobraźnię. I chociaż mimo wszystko ujmuje mnie jego radosna pasja i cieszy duma, z jaką prezentuje nam swoje ukochane dziecko, to jednak uważam, że gdyby powierzył dziesiąty sezon wyłącznie Vince’owi Gilliganowi, Jamesowi Wongowi i Darinowi Morganowi, mogłoby powstać coś naprawdę niesamowitego. Ręki Gilligana zdecydowanie tutaj brakuje. Ale cóż, pochłonął go Better Call Saul, podobnie jak The Man in the High Castle wyłączył z gry Franka Spotnitza. Nie można mieć wszystkiego.

x files 3
Czwarty (i ostatni) minus to nowe postaci. O ile jestem w stanie kupić konserwatywnego dziennikarza ze spiskowym zacięciem, ponieważ Joe McHale ładnie go prowadzi, o tyle para młodych agentów – Lauren Ambrose jako agentka Einstein (dalekie pokrewieństwo) i Robbie Amell jako agent Miller są zwyczajnie niestrawni. On jest równie interesujący co wyblakły prostokąt na ścianie, ona rozkrzyczana, arogancka, zadufana w sobie i nieprawdopodobnie irytująca. Obserwując jej wzgardliwe grymasy i zadzieranie nosa, ma się ochotę nią potrząsnąć z okrzykiem „trochę szacunku, smarkulo”. W założeniu te dwie postaci służą za miniwersje Scully i Muldera, ale brakuje im wyrazu, osobowości i umiejętności operowania półtonami. „Sceptycyzm” i „racjonalizm” Einstein oraz „wiara” i „przekonanie” Millera są groteskowo przejaskrawione, a tym samym ani zabawne, ani wiarygodne, ani, w gruncie rzeczy, potrzebne.

Dosyć jednak tego narzekania (chociaż mogłabym jeszcze wspomnieć, że niestety nie pojawia się ani Doggett – Patrick odmówił udziału – ani Krycek, za to są epizody Samotnych Strzelców i Moniki Reyes). Przejdźmy do plusów, których jest więcej. Przede wszystkim Mulder i Scully. Ich wzajemna relacja jest pokazana i zagrana cudownie. Gdzieś w międzyczasie ich drogi się rozeszły. Łączy ich wiele bolesnych wspomnień, dzieli sporo żalu, goryczy i wyrzutów sumienia, które każde kryje we własnym wnętrzu. Stopniowo jednak ponownie się na siebie otwierają – w szczególności Scully dojrzewa do tego, by podzielić się z Mulderem ciężarem, jakim jest dla niej poczucie winy po utracie Williama.

Widzimy też, że ten ciężar jest równie dotkliwy dla Foxa. Znowu się spotykają i znowu wyciągają do siebie ręce – więcej niż partnerzy, więcej niż kochankowie, więcej niż przyjaciele. Dwie połówki jednego jabłka, wzajemnie dopełniające się całości, potrzebne sobie jak powietrze. Są starsi i świadomi swojego wieku, weszli w etap, kiedy mogą siebie sprzed lat wspominać z nostalgią, i w miejsce smutku i goryczy powoli pojawiają się ciepło, nadzieja i miłość. Scully ponownie zmaga się z bolesną stratą i pytaniami bez odpowiedzi – ale Mulder jest przy niej. Nie jako bohater na straceńczej misji, ale silne ramię i współczujące ucho. Fox przechodzi przez fazę wątpliwości i kwestionowania swojej pracy, ale Dana jest tuż obok, spokojna, obiektywna i jak zawsze doskonale orientująca się, czego mu w tym konkretnym momencie najbardziej potrzeba.

Odświeżona mitologia Z Archiwum X w gruncie rzeczy nie jest niczym nowym – to kompleksowe ujęcie popularnych teorii spiskowych, które funkcjonują od dziesięcioleci. Istotne jest natomiast jej tło. Abstrakcyjne zagrożenie pochodzące z zewnątrz, nieprzenikalna konspiracja związana z inwazją kolonizatorów z kosmosu, ustępuje miejsca nowemu wrogowi. Jest równie bezwzględny, okrutny i zdeterminowany, ale działa od wewnątrz. Bezpieczeństwo nie istnieje, ponieważ to właśnie w imię bezpieczeństwa rozszerzają się bezustannie granice kontroli, monitorowania, infiltrowania jednostki i całego społeczeństwa.

Balansujemy na krawędzi, z każdym dniem oddając więcej osobistej wolności, dając się manipulować, okłamywać i zwodzić, karmieni niezawodną mieszanką strachu, uprzedzeń i nienawiści. Marnujemy czas, wypatrując urojonych potworów, podczas gdy te prawdziwe są tuż obok. A nawet więcej, może właśnie tam, gdzie dopatrywaliśmy się największego zagrożenia, kryje się ratunek. Ta wizja jest konsekwentnie prowadzona przez cały sezon i stanowi naturalne echo sytuacji, która wytworzyła się po 11 września, globalnej wojny z terroryzmem i wszystkich jej implikacji.

Bardzo jestem ciekawa kierunku, w jakim koncepcja Cartera rozwinie się dalej – bo sporo wskazuje na to, że to nie koniec i możemy liczyć na powrót Z Archiwum X w jedenastym sezonie. Ogólnie jednak wydaje się, że wkroczyliśmy w czasy, kiedy taka komórka jest potrzebna bardziej niż kiedykolwiek, a krzyżowcy pokroju Muldera i Scully jeszcze bardziej niezbędni. Nawet jeśli wszyscy uważają, że masz paranoję, to jeszcze nie oznacza, że nie jest ona uzasadniona!

x files 5
Na koniec krótkie spojrzenie na poszczególne odcinki. Najjaśniejszym punktem dziesiątego sezonu jest odcinek trzeci, Mulder and Scully Meet the Were-Monster. I nic dziwnego, bo scenariusz napisał Darin Morgan, twórca takich perełek, jak Clyde Bruckman’s Final Repose, Humbug i Jose Chung’s From Outer Space. Cały odcinek jest utrzymany w charakterystycznym dla Morgana klimacie absurdu, zabawny, zahaczający o autoparodię i jednocześnie pełen smaczków i nawiązań do historii serialu i nie tylko (jest nawet nawiązanie do Psychozy!). Świetny jest też odcinek drugi, Founder’s Mutation, harmonijnie łączący wątki śledcze i mitologiczne, chłodny, klimatyczny, naszpikowany skrajnymi emocjami, od których James Wong nie ucieka (Die Hand Die Verletz, Blood, Shadows, Ice). Czwarty, Home Again, pod względem zagadki jest bardzo klasyczny, to typowy mroczny odcinek śledczy, mieliśmy już zresztą do czynienia z tulpą w Arkadii, a z ideą jako taką w Kaddish i Grotesque. Interesujące jest natomiast skupienie na osobistych przeżyciach Scully, dające nam po raz kolejny osobisty wgląd w jej emocje i przemyślenia. Najsłabiej prezentuje się odcinek piąty, Babylon. Wyraźny zgrzyt i potknięcie, za sprawą nieznośnej agentki Einstein, nieco naiwnie pokazanej kwestii uprzedzeń i przegadanych dialogów. Nie do przegapienia jest natomiast grzybkowy odlot country Muldera i bardzo ciepła końcowa sekwencja między parą głównych bohaterów.

Reasumując – tak, dałam się kupić. Dałam się porwać i mimo wszystko mam wrażenie, że to coś więcej niż tylko nostalgia. Starzy znajomi ponownie zaprosili mnie do swojego gościnnego domu i odkryłam, że chociaż wystrój trochę się zmienił i przybyło kilka nowych bibelotów, nadal czuję się tam wspaniale i jeśli zechcą mnie znowu zaprosić, z pewnością nie omieszkam skorzystać.

Pozwólcie, że teraz was opuszczę – idę włączyć sobie pilota pierwszego sezonu. Uważajcie na siebie. I nie ufajcie nikomu.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA