search
REKLAMA
Seriale TV

Nie śpię, bo robię wiadomości

Grzegorz Fortuna

12 sierpnia 2013

REKLAMA

Kilka tygodni temu na antenie pojawił się drugi sezon „Newsroomu” – serialu, który w zeszłe wakacje oglądałem z wielkim zainteresowaniem, czekając niecierpliwie na każdy kolejny odcinek. Po części dlatego, że – dzieciakiem będąc – wieczorami uwielbiałem przesiadywać z ojcem przed telewizorem i porównywać wiadomości pokazywane w następujących po sobie serwisach informacyjnych (przeszło mi gdzieś przy Smoleńsku, a może nawet trochę wcześniej), a po części dlatego, że to po prostu kawał znakomitego serialu: ambitnego, wciągającego, wypełnionego ostrymi jak brzytwa dialogami. To ostatnie nie powinno zresztą dziwić, skoro za scenariusz odpowiada Aaron Sorkin.

W centrum „Newsroomu” stoi grupa dziennikarzy, z zaciekłym i niepokornym prezenterem Willem McAvoyem na czele. Formuła serialu pomyślana została tak, że wydarzenia z życia fikcyjnej redakcji nieistniejącej stacji telewizyjnej wtłoczone zostały w konkretne realia, a poboczne wątki poszczególnych bohaterów przeplatane są zdarzeniami, które znamy z nagłówków gazet i prawdziwych serwisów newsowych. Każdy odcinek opatrzony jest datą, a na ekranie oglądamy relacje z historii wałkowanych przez media w ostatnich latach – wybuchu platformy wiertniczej BP, głośnej sprawy Casey Anthony, protestów Occupy Wall Street itd. Z jednej strony nadaje to „Newsroomowi” posmak realizmu; z drugiej: prowadzi do intrygującego kontrastu. McAvoya i jego współpracowników napędza bowiem czysty, nierealny wręcz idealizm, niemal nieskażony żądzą pieniądza, na pozór kompletnie niepasujący do autentyczności przedstawianych zdarzeń. To dziennikarze, którzy nie chcą opowiadać o pierdołach, nie dbają o oglądalność; chcą widzów rzetelnie informować, docierać do jądra społecznych i politycznych problemów.

Nietrudno zgadnąć, że oskarżenie o naiwność jest w związku z tym najczęstszym zarzutem, jaki pada, kiedy pojawia się temat serialu Aarona Sorkina. Tacy dziennikarze już przecież nie istnieją, nie ma ich, nie robią dzisiaj wiadomości. Na pierwszych stronach naszych gazet od trzech lat toczy się zaciekła batalia o to, czy skrzydło samolotu powinno być mocniejsze od brzozy, przerywana okazjonalnie zdjęciami domniemanej morderczyni noworodka w negliżu. Przeciętny współczesny dziennikarz woli napisać artykuł o facecie, który nie śpi, bo trzyma kredens, niż samemu zarwać nockę, żeby znaleźć ważny materiał – materiał, który coś by znaczył, który coś by zmienił, poinformował ludzi o sprawach naprawdę istotnych. Nie bez winy są też czytelnicy (czyli Ty, ja, my), dla których ważniejsza jest dupa Dody niż masakra w jakimś odległym kraju, znanym co najwyżej z lekcji geografii. Prawdziwe dziennikarstwo – związane z informowaniem ludzi, a nie sprzedawaniem im sensacyjnej pulpy – wydaje się czymś odległym, archaicznym, kojarzy się z czarno-białymi panami, którzy siedzieli w swoich garniturach, z nogą założoną na nogę, mówili do śmiesznych mikrofonów i palili na wizji bezfiltrowe fajki. I nie obchodziło ich, czy stół jest upierdolony, bo prezencja była rzeczą marginalną.

Takie ujęcie sprawy może się wydać przesadzone, ale ciężko ukryć fakt, że dzisiaj gazety i telewizja mają przede wszystkim sprzedać proszek do prania, nowy napój albo kredyt w banku, a swoją misję traktują jak coś drugorzędnego. I w tym sensie „Newsroom” rzeczywiście jest fantazją – gdyby nią nie był, Will McAvoy zdawałby relację spod kliniki, w której kurację odwykową odbywa Lindsay Lohan, zamiast siedzieć i tłumaczyć, co się dzieje, kiedy z eksplodującej platformy wiertniczej wyciekają tysiące galonów ropy. Sposób jego pracy, priorytety, które wyznaczają jego widnokrąg, przywodzą na myśl błogie czasy paleotelewizji, czyli wspomnianych panów z papierosami i dużymi mikrofonami. I nie ma wątpliwości, że dzisiaj żaden taki Will McAvoy nie istnieje, a nawet jeśli gdzieś się uchował, to pewnie jest bliski samobójstwa, bo nikt mu nie pozwala wypełniać jego misji. Tak czy owak – takich wiadomości, jak w „Newsroomie”, nie uświadczymy.

Dlatego też rozumiem zarzuty wobec „Newsroomu”, ale jednocześnie ich nie rozumiem. Jedną z najważniejszych ról amerykańskiego kina (a po części i tamtejszej telewizji) zawsze było poprawianie rzeczywistości – budowanie nadziei, że gdzieś tam czeka Twoja druga połówka i na pewno niedługo ją znajdziesz, że z opresji wybawi Cię facet w trykotach, a ludzie są – generalnie rzecz ujmując – całkiem porządni. „Newsroom” wpisuje się tego typu narrację. Pod pełnymi ironii dialogami, pod skorupą cynika, w której Will McAvoy chowa się przed światem, kryje się rozbrajająca swoim urokiem fantazja o tym, jak to by było, gdyby było lepiej – gdyby przyzwoitość była ważniejsza od kasy, korporacje miały mniejsze wpływy, a ludzie byli trochę odważniejsi.

Will McAvoy to taki Batman dziennikarstwa, walczący (niemal) samotnie z największym czarnym charakterem, jakiego mógł spotkać na swojej drodze – zidioceniem. I to zidioceniem bardzo powszechnym, bo dotyczącym nie tylko niewdzięcznych w wielu wypadkach widzów, ale też rozmówców i szefostwa. A dzięki temu, że „Newsroom” jest fantazją, Will może tę walkę wygrywać, za każdym razem docierając do celu – po wertepach, ale skutecznie.

I chociaż nie wierzę, że wiadomości tak rzetelne i interesujące, jak te w „Newsroomie”, zobaczę kiedyś w naszej telewizji – tak, jak nie wierzę, że w krytycznej sytuacji uratuję mnie facet w stroju nietoperza – to śledzę tą Sorkinowską fantazję z wielką przyjemnością. I jestem pewien, że gdyby skupiona twarz Jeffa Danielsa witała mnie wieczorami przez telewizorem, do dzisiaj oglądałbym wiadomość codziennie. Nawet, gdyby Will McAvoy relacjonował smoleńskie przepychanki.

 

REKLAMA